Paragraf 22 – Joseph Heller

paragraf-22Wielu już było takich pisarzy, którzy za punkt honoru obrali sobie, by w swoich powieściach ukazać bezsens i okrucieństwo wojny. Jakiejkolwiek. No bo w zasadzie każda wojna opiera się na okrucieństwie. Tak, nawet wojna nerwów, inaczej nie byłaby wojną. Czytamy więc lepsze lub gorsze historie z różnych frontów, opowieści z okopów tak namacalne, że czujemy błoto w ustach, a błota to tam akurat nie brakowało. Poznajemy wspomnienia obozowych więźniów, jesteśmy świadkami rozdzielania ukochanych i rodzin, najczęściej już na zawsze. Towarzyszymy bohaterom w tych rzadkich chwilach ciszy, spokoju między kolejnymi bitwami, które być może będą dla nich ostatnimi. Obserwujemy jak z kompanami jedzą posiłek, przekomarzają się, rozmawiają o ukochanych kobietach, dzieciach i rodzicach pozostawionych w domu, jak wędrują do nich myślami. A potem stopniowo – bądź nagle! – napięcie wzrasta, wreszcie dochodzi do starcia, chaos, tumult, oderwane kończyny, wiadro pełne okrucieństwa się przewraca, tworząc kałużę bólu i cierpienia, pozostanie po tym okropna plama. Bohater ginie lub nie (może dopiero w kolejnej bitwie). O jego śmierci będzie się mówiło z patosem, bez, lub wcale.
Znamy te i im podobne historie. Przewijają się tu i tam, często, gęsto. Zetknął się z nimi każdy, kto w życiu przeczytał coś więcej niż etykietę Domestosa albo proszku do prania podczas wizyty w toalecie. I tak, zgadliście – Paragraf 22 też jest o wojnie, sęk w tym, że trochę inaczej.

Czytaj dalej „Paragraf 22 – Joseph Heller”

Wspomnienia z martwego domu – Fiodor Dostojewski

wspomnienia z martwego domuDość niespodziewanie przebiegło moje ostatnie spotkanie z Fiodorem Dostojewskim. Przyznam, że nie tego się spodziewałem, ale przypuszczam, że sam jestem sobie winien, skoro przed lekturą rzadko kiedy czytam opinie innych. Gdybym czytał, to pewnie wiedziałbym, że Wspomnienia z martwego domu to odrobinę inny typ opowieści niż te, do których zdążyłem się u Dostojewskiego przyzwyczaić. Tutaj jest… cóż, dość kameralnie, oszczędnie i bez fabularnego rozmachu. Zresztą tytuł jest wymowny oraz adekwatny, bo wspomnienia mają to do siebie, że są fragmentaryczne i często osadzone samotnie gdzieś na linii czasu, oderwane od pozostałych. Trudno je połączyć w spójną całość, więc zazwyczaj stanowią tylko zbiór jakichś elementów, pojedynczych i kolorowych szkiełek witraża, niekoniecznie układających się w harmonijny czy kształtny obraz. Czasem to tylko kolekcja barwnych fragmentów, które łączy wyłącznie wspólna rama, temat. I nic w tym złego, a wręcz przeciwnie – taka mozaika też potrafi przyciągnąć wzrok i ma pełną rację bytu. Ma też niezaprzeczalną zaletę, że każdy jej wycinek jest samodzielną, autonomiczną cząstką  i – jeśli zajdzie taka potrzeba – mogą one funkcjonować w oderwaniu od pozostałych. Mój problem z tą książką jest taki, że na postawie wcześniejszych doświadczeń z Dostojewskim spodziewałem się pięknego witraża, w którym kolejne, rozmyślnie ułożone kolorowe szkiełka stworzą jednolity, intrygujący obraz, czytaj: spójną fabułę. Tymczasem otrzymałem jedynie pakiet różnego kształtu elementów wkomponowanych we wspólną ramę.
Czuję, że zbytnio popłynąłem z tymi grafomańskimi porównaniami rodem z warsztatu szklarskiego, ale za bardzo się natrudziłem, by to teraz po prostu skasować. Trudno, też mam wady.

Czytaj dalej „Wspomnienia z martwego domu – Fiodor Dostojewski”

Republika piratów – Colin Woodard

republika piratowTematyka i epoka piractwa morskiego zawsze mnie kręciła. Co prawda nie aż tak, bym na stronach z porno szukał tamtejszych wersji Piratów z Karaibów, bo strach pomyśleć co oni tam robią z tymi wszystkimi drewnianymi nogami i hakami zamiast dłoni, ale jednak kręciła. Ujmuje mnie tym temacie niemal wszystko, uwielbiam te widoki szalenie błękitnego morza, po którym bezszelestnie pod żaglami suną drewniane fortece, a potem następuje zgiełk bitwy, huk dział, wrzask abordażu. Uwielbiam czytać o tych charyzmatycznych i legendarnych osobistościach, którzy po wielu latach grabieży zapisali się w kartotece pirackich sław. Panowie (a w wyjątkowych przypadkach również panie) łatwo nie mieli, ale stosunek ryzyka do zysku był dla niektórych na tyle opłacalny, że innego życia mieć nie chcieli. Naturalnie z największą tęsknotą spoglądamy w kierunku tych bohaterów, którzy, mimo że często sprzeciwiali się literze prawa, to żyli przy tym w zgodzie z własnym, należycie działającym kompasem moralnym. Po stronie takich ludzi zawsze była i zawsze będzie sympatia czytelnika, bo zuchwałość z połączeniu z odwagą gwarantuje ciekawe przygody. I przy okazji mało atrakcyjne tatuaże kotwicy oraz nieprzyjemną, nagłą śmierć, ale nie psujmy od razu nastroju i póki co skupmy się może na przygodach, ok?

Czytaj dalej „Republika piratów – Colin Woodard”

Lincoln w Bardo – George Saunders

lincolnwbardoJa nie wiem, zachwycają się tym Saundersem od jakiegoś czasu, a będąc precyzyjniejszym, to od czasu, gdy ukazał się przekład Dziesiątego grudnia i polski czytelnik mógł na szerszą skalę zapoznać się z twórczością tego autora. Kiedy wszyscy byli już po lekturze, tu i tam było słychać brawa, a pośród aplauzu było nawet słychać pojedyncze okrzyki o kolejnym Królu Opowiadań. Iluż to mieliśmy tych monarchów i monarchiń krótkiej formy! Zapewne mogliby już założyć własne, autonomiczne państwo, a jego sąsiadem na mapie byłby prężnie rozwijający się kraj Nowych Królów i Królowych Skandynawskiego Kryminału, bo jego populacja stale rośnie, a berło codziennie jest w innych dłoniach. Przynajmniej sprawiedliwie. Opowiadania Saundersa miałem okazję czytać i muszę przyznać, że były całkiem niezłe, a niektóre wciągnęły mnie nawet bardziej, niż się spodziewałem. Ale w przypadku tej formy literackiej puentę mam zwykle taką samą: chętnie poczytałbym danego autora w wydaniu powieściowym, więc lepiej dla nich, żeby już zaczęli pisać. George Saunders z pewnością czytał moją poprzednią opinię i poczuł motywację, bo oto możemy cieszyć oczy jego powieściowym debiutem, w dodatku nie byle jakim, bo książka od razu zgarnęła Bookera i choć to zawsze pozostaje kwestią gustu, to jednak jest przynajmniej zwiastunem wyższej jakości. A to wszystko niewątpliwie dzięki mnie, więc nie ma za co, George.

Czytaj dalej „Lincoln w Bardo – George Saunders”

Conan Barbarzyńca – Robert E. Howard

conan barbarzyncaSzesnaście opowiadań, jedna powieść, do tego esej wprowadzający nas w realia historyczne fantastycznych ziem, na których toczy się akcja – to wszystko w jednym wydaniu, więc gdyby ktoś planował budować dom, to miałby z tego kolejną, niemałą przecież cegłę. Takie rozmiary książki mogą przerazić niedzielnego czytelnika oraz – według niektórych teorii – zaimponować płci przeciwnej. Była ta sławetna kampania „Nie czytasz? Nie idę z tobą do łóżka!”, której idei nie do końca rozumiem, bo przecież w łóżku czyta się najlepiej, a druga osoba tylko by przeszkadzała i rozpraszała uwagę, więc nie wiem po co mi tam ona. Bez sensu, podobnie jak całkowite wyrywanie sobie brwi tylko po to, by namalować nowe kredką. Ale co ja tam wiem, więc wróćmy już do Conana, w porządku? Aha, jeszcze tylko dodam, że gabaryty wydania tylko pozornie przytłaczają, bo czcionka jest duża jak w elementarzu, lektura idzie sprawnie, a szybkością przerzucanych kartek można nawet wytworzyć niewielki przeciąg, więc porzućcie obawy ci, którzy się lękacie, bo książka nie powinna zalegać miesiącami w niekończącej się fazie czytania i szybko staniecie twarzą w twarz ze znacznie większym problemem – jak znaleźć dla niej miejsce na i tak już ciasnych półkach regałów? Kurde, nie wiem, chyba zacznę je układać na podłodze, bo kto to widział żeby… Ale na Croma!, miało być o Conanie, już już.

Czytaj dalej „Conan Barbarzyńca – Robert E. Howard”

Dekorator – Boris Akunin

dekoratorTak, to znowu on. Erast Pietrowicz Fandorin, urzędnik szóstej rangi do specjalnych poruczeń przy moskiewskim generale-gubernatorze, kawaler rosyjskich i zagranicznych orderów. Nie zmyślam. Cytuję autora, a on przecież najlepiej wie o kim pisze. Nie oczekuję, że ktoś zacznie cykl od tego – szóstego już – tomu, ale być może jeśli będę wystarczająco natarczywy w promowaniu Fandorina to a nuż przybędzie mu czytelników, bo powtórzę i zacytuję siebie: warto. Każdy tom to mała perełka, ale różniąca się odrobinę odcieniem od pozostałych i finalnie, mam nadzieję, będzie z nich piękny naszyjnik. Promuje się te cykle skandynawskich i polskich kryminałów, bliźniaczo do siebie podobnych. W księgarniach zmuszony jestem omijać wzrokiem całe półki a niekiedy nawet regały poświęcone pojedynczym autorom, którzy mnie nie interesują, bo jestem świadomy, że gdybym chciał przeczytać wszystko od takiego Mroza, który najwyraźniej pisze szybciej, niż ja czytam, to musiałbym kartkować tylko jego twórczość, a w tak zaborcze układy i związki to ja wolę nie wchodzić. Tymczasem w tej samej księgarni, ale kilka metrów dalej, na skromnej powierzchni jednej z zakurzonych już półeczek stoją sobie niewielkie, niepozorne tomiki cyklu z Fandorinem. I nawet jeśli nie każdy z nich jest równie doskonały, to przynajmniej każdy stara się być zwięzły oraz inny od pozostałych. I póki co im się to udaje.

Czytaj dalej „Dekorator – Boris Akunin”

Droga królów – Brandon Sanderson

droga-krolowTrochę dobrego się o tym cyklu naczytałem, a przecież nawet nie szukałem o nim informacji i opinii. Sanderson pojawiał się jakoś przy okazji, w luźnym powiązaniu z aktualnym tematem dyskusji, niejako na uboczu, nieproszony, na krzywy ryj wręcz. A to ktoś wspomniał, że przeczytał kolejny tom cyklu i jest zachwycony, że Sanderson utrzymuje wysoką formę – powiedzmy, że brzmi to jak zachęta. Ktoś inny pytał o jakiś godny uwagi tytuł z gatunku fantasy i na proponowanej przez innych czytelników liście – mniej lub bardziej oryginalnej – zawsze zaplątała się gdzieś Droga królów, albo od razu cały cykl (Archiwum Burzowego Światła). Do kroćset fur beczki – pomyślałem – muszę w końcu tego Sandersona sprawdzić, bo nie odpuszczą. Tacy są najgorsi. Będą wiercić dziurę w brzuchu, wypominać, namawiać, póki nie ulegniesz. Nie teraz, to wrócą za tydzień, miesiąc, rok – to pewne jak poranny namiot. Siłą rzeczy zainteresowałem się więc lekturą, czyli blisko tysiącem stron pierwszego tomu, mając w perspektywie kolejne tysiące w kolejnych tomach. W dodatku notka na tylnej okładce nieszczególnie zachęca i brzmi po prostu banalnie, czytałem takich setki. Lepiej, żeby to było warte mojego czasu i wzroku, bo jeśli nie… to absolutnie nic na to nie poradzę.

Czytaj dalej „Droga królów – Brandon Sanderson”

Klaśnięcie jednej dłoni – Richard Flanagan

Flanagan_Klasniecie jednej dloniTak to właśnie działa. Rysiek Flanagan zdobywa Bookera za 2014 rok (Ścieżki północy), a wydawcy niczym literackie hieny cmentarne zaczynają wygrzebywać wszystko, co napisał wcześniej. Naturalnie nie są to zazwyczaj dzieła tak dobre, jak tytuł nagrodzony, bo gdyby były, to Booker wpadłby wcześniej. No ale trzeba kuć żelazo, póki mleko się nie rozlało, a nazwisko autora nie przebrzmiało (jedziemy z tym rapem, ej). Efekt? W ciągu trzech lat wypluto na polski rynek pięć wcześniejszych powieści Flanagana i zapewne na tym by nie poprzestano, gdyby nie fakt, że skończyły się możliwości, bo pisarz więcej nie stworzył. Przynajmniej póki co. Nie żeby mi taka sytuacja na rynku przeszkadzała, ale zawsze mnie to trochę bawi i rozbudza we mnie cynizm, bo skoro wcześniej nie uznano tych powieści za warte wydania, to co się stało, że nagle zmieniono zdanie? Czyżby większa rozpoznawalność nazwiska autora sprawiła, że jego dzieła stały się literacko lepsze? Zaryzykuję stwierdzenie, że nie. Wyzłośliwiam się teraz ociupinkę, ale trzeba przyznać, że sam łyknąłem tę przynętę zarzuconą przez wydawcę i postanowiłem wrócić do Flanagana. Stanąłem przed wirtualną półką w księgarni, odrzuciłem rozsądek i jako człowiek wrażliwy na piękno (a co, może nie?) wybrałem powieść o najładniejszym, najbardziej intrygującym tytule. Czasem trzeba się zdać na intuicję.

Czytaj dalej „Klaśnięcie jednej dłoni – Richard Flanagan”

Justyna – Lawrence Durrell

justynaKwartet Aleksandryjski od wielu lat był pod moją – niezbyt baczną, ale jednak – obserwacją. Figuruje on w wielu zestawieniach, jest wysoko oceniany i doceniany przez liczne instytucje. W związku z małą dostępnością cyklu sprzedawcy często sobie świrowali z cenami – 500 zł za zestaw czterech książek to była norma, zdarzały się również oferty wyższe, a jeśli trafiła się jakaś w okolicach 300 zł, to z dziwnie przemilczanym stanem egzemplarzy. Nie zawsze mi się to zdarza, ale tym razem rozsądek brał górę, więc wstrzymywałem się przed wywaleniem takiej sałaty na książki, gdzie nawet nie miałem pewności, że te powieści mi się spodobają. A gdyby nie? Pewnie musiałbym sobie potem wmawiać, że są wspaniałe i warte swojej ceny, by stłamsić świadomość wywalenia pieniędzy w błoto. I nie – nie mówcie mi tutaj o bibliotekach, bo od kiedy w podstawówce zostałem przez okrutną bibliotekarkę wytargany za pejsy, to mam traumę i nie przekraczam progu tych komnat bólu oraz poniżenia. Ale pojawił się ratunek w postaci nowego wydania Justyny, pierwszego tomu tetralogii, więc każdy może dzieło Durrella sprawdzić w rozsądnych warunkach cenowych oraz bez narażania własnych pejsów. Jak temat chwyci i kogoś stać, to może sobie nawet potem kupić cały kwartet za 500 zł, bo czemu nie. Albo po prostu poczekać na wznowienia kolejnych tomów. A teraz spróbuję sobie odpowiedzieć, co ja zrobię.

Czytaj dalej „Justyna – Lawrence Durrell”

Wzgórze psów – Jakub Żulczyk

wzgorze-psowJakub Żulczyk jeszcze o tym nie wie, ale jest moim starym znajomym, bo czytałem jego debiut (Zrób mi jakąś krzywdę) leżąc na wyposażonym w rozciągnięte sprężyny żelaznym łóżku i czekając na capstrzyk oraz podczas zmiany czuwającej na wartowni. Pamiętam, że w tamtej powieści gościnnie pojawiała się konsola GameCube i w tym zapewne powinienem się doszukiwać powodów, które zachęciły mnie do lektury. Pamiętam też, że książka imponowała tragiczną okładką i to w zasadzie tyle. Można jednak uznać, że kojarzyłem i czytałem Żulczyka zanim stał się szerzej rozpoznawalny – zanim przyszły nominacje do nagród, scenariusze do Belfra i Ślepnąc od świateł, zanim zaczęto planować filmowe adaptacje jego powieści, więc pozwolę sobie poczuć się lepszym. Później stale miałem Żulczyka na uwadze i czytelniczym radarze, ale jakoś nigdy nie skusiłem się na lekturę. Każdą jego nową powieść wpisywałem na listę, najczęściej w miejsce poprzedniej, ale zawsze było coś lepszego, ciekawszego, bardziej zachęcającego, z wyższym priorytetem i przede wszystkim innego autorstwa, a efekt taki, że poza debiutem nie przeczytałem żadnej powieści Żulczyka. Tej pewnie też bym nie przeczytał, ale znaleziony pod choinką egzemplarz niczym jakaś wyuzdana nimfomanka sam wpakował mi się do łóżka. Ciężko westchnąłem.
– Miejmy to już z głowy – wymruczałem i dołączyłem do niego.

Czytaj dalej „Wzgórze psów – Jakub Żulczyk”

Wielkie nic – James Ellroy

wielkie nicPrzy okazji opinii na temat Czarnej Dalii napisałem, że idę po drugi tom Kwartetu Los Angeles. Trochę to trwało, ale jak piszę, że idę, to idę i nie musicie mi o tym co trzy lata przypominać. Bo mam ostatnio odrobinę słabszy okres i nie układa mi się z literaturą najlepiej, więc staram się unikać eksperymentów oraz ambitnych wyzwań w tym temacie, by jakoś przeczekać kryzys. A kryminały zawsze wydawały mi się niegroźne, taka bezpieczna inwestycja wolnego czasu, w sam raz do poczytania przed snem, bez zbędnego zmagania się z oporną filozofią i stylistyką. Przejrzałem listę potencjalnych lektur i przypomniałem sobie o Ellroyu. Przecież Czarna Dalia była świetnym kryminałem – bezpośrednim, z jajami i odwagą fabularną. Czymś, co bez wahania niektórzy nazywają męską literaturą i choć osobiście nie lubię tego określenia, bo nie wiem jak go odbierać, to faktem jest, że jeśli ktokolwiek planuje kupić mężczyźnie książkę, to Ellroy będzie doskonałym wyborem. Argumenty? Po pierwsze to kryminał, a po drugie to wyborny kryminał. To powinno wystarczyć, aby obdarowany facet po lekturze nie miał pretensji w stylu „co wy mi tutaj, kurła, za historyjki dla bab kupujecie, włanczajcie lepiej telewizor, bo Stoch skacze”. Do Wielkiego nic podchodziłem więc z dużą pewnością siebie i przekonaniem, że Ellroy nie rozczaruje oraz da mi pewne oparcie. I zgadnijcie. Nie rozczarował. Był oparciem. Zero zaskoczenia i chwała mu za to.

Czytaj dalej „Wielkie nic – James Ellroy”

Walet pikowy – Boris Akunin

walet-pikowyZapomnijcie o Sherlocku Holmesie, Herkulesie Poirot i przemieszczającym się na rowerze Ojcu Mateuszu. Erast Fandorin jest lepszy, fajniejszy, ciekawszy i zasługujący na więcej uwagi. Ja mu ją chętnie poświęcam, bo to już kolejna powieść cyklu, a ja w chwilach powątpiewania zaczynam zastanawiać się nad sensownością opisywania tutaj każdej z osobna. Jednak zacząłem to robić, a ponieważ obok zaczynania lubię też kończyć, więc póki co staram się trzymać postanowienia i rozbijam tutaj cykl na jego części składowe. Zobaczymy na ile wystarczy mi uporu, niczego nie obiecuję, ale przyda się kilka komentarzy w rodzaju „nie dasz rady”, abym miał motywację i na przekór niedowiarkom jednak dał radę. Naturalnie piszę to przy śmiałym, wręcz bezczelnym założeniu, że ktoś to w ogóle czyta i kogoś to w ogóle interesuje. Bo ja osobiście rzadko czytam w Sieci opinie innych (nie lubię sobie niczego sugerować), więc nie mam prawa tego wymagać od pozostałych. Koniec dygresji. Mogłem sobie na nią pozwolić, bo Walet pikowy jest krótką opowieścią, więc i wpis o niej będzie raczej telegraficzny.

Czytaj dalej „Walet pikowy – Boris Akunin”

Neuromancer – William Gibson

trylogia-ciaguPrzymierzałem się do tego Neuromancera, bo jak tego nie robić, skoro cały ten Gibson stale się przewija we wszelakich zestawieniach i opracowaniach. Pisze się o nim, że to twórca cyberpunku, a przynajmniej jeden z tych, którzy zapoczątkowali nurt w literaturze. Znacie to: bliższa lub dalsza przyszłość, Sztuczna Inteligencja, Cyberprzestrzeń, hakerzy, walczące o wpływy megakorporacje trzymające wszystkich i wszystko w szachu. Gatunek łączący wiedzę techniczną z wyobraźnią wykraczającą daleko poza trzy wymiary przestrzeni. Przymierzałem się więc, bo nieco mnie to pociągało i w końcu zdecydowałem, że biorę. Wziąłem Gibsona od razu w komplecie z całą Trylogią Ciągu (Neuromancer, Graf Zero, Mona Liza Turbo), bo co mi szkodzi i co sobie żałował będę. Przeczytałem część pierwszą (Neuromancera), zacząłem drugą i zrezygnowałem. Po dwóch dniach wróciłem, bo uznałem, że dodatkowa szansa się należy i zgadnijcie: dotarłem do połowy Grafa Zero, po czym zrezygnowałem ponownie, zapowiada się, że na stałe. Ale przynajmniej nikt mi nie zarzuci, że nie próbowałem.

Czytaj dalej „Neuromancer – William Gibson”

Mikrotyki – Paweł Sołtys

DrukowanieJeśli komuś nic nie mówi nazwisko autora, a pewnie znajdzie się wielu takich, to podpowiem, że Paweł Sołtys funkcjonuje od wielu lat na scenie artystycznej pod pseudonimem – również artystycznym – Pablopavo. Muzyk, autor piosenek. I jak, coś świta? Jeśli nadal nic, to pewnie dlatego, że obraca się on w sferze polskiego reggae, a wiadomo, że twór to dość specyficzny i używam bezpiecznego określenia „specyficzny”, bo nie chcę w tym miejscu obrażać ani twórców, ani fanów gatunku. Ale wiadomo, że trochę śmiech i chichot na sali. Z tego co widzę, Pablopavo przynajmniej nie nosi dredów, bo wtedy byłbym bezlitosny. Ale porzućmy już murzyńskie rytmy i pozytywne wajby; zajmijmy się tym, po co tutaj przyszliśmy, czyli literaturą, bo Pablopavo już jako Paweł Sołtys wydał zbiór opowiadań. W jednym z nich niejaki profesor Kruk nokautuje agresora tomem opowiadań Iwaszkiewicza, ale tomem opowiadań Sołtysa nikt nikogo by nie skrzywdził, bo to drobna książeczka do ogarnięcia w dwa wieczory, a jeśli się przyłożyć, to nawet w jeden. Więc i ten wpis będzie raczej krótki, bo nie chcę spędzić na pisaniu o Mikrotykach więcej czasu, niż zajęło mi ich czytanie. Rozumiecie, w czym rzecz – muszę zachować jakieś proporcje.

Czytaj dalej „Mikrotyki – Paweł Sołtys”

Zgroza w Dunwich i inne przerażające opowieści – H.P. Lovecraft

i-zgroza-w-dunwich-i-inne-przerazajace-opowiesciMaciej Płaza, autor najnowszego przekładu Lovecrafta na język polski twierdzi w swoim posłowiu, że poprzednie tłumaczenia nie należały do najlepszych. Jest przy tym bardzo dżentelmeński, kryguje się i nie nazywa rzeczy po imieniu, ale mniej zachowawczemu czytelnikowi łatwo wysnuć jeden istotny wniosek – wcześniejsze przekłady ssały pałkę. I ja mu wierzę, że ssały, bo wiele lat temu czytałem zbiór opowiadań Lovecrafta i pamiętam, że efekt był daleki od oczekiwań. Wtedy jedynie Widmo nad Innsmouth zrobiło na mnie odpowiednie wrażenie, ale coś czuję, że to wyłącznie zasługa samej struktury opowiadania i jego fabularnego napięcia, którego nawet kiepskie tłumaczenie nie zniweluje. Teraz przeczytałem Lovecrafta w nowym wydaniu; Lovecrafta lepszego; Lovecrafta sprawniej pobudzającego wyobraźnię, umiejętniej wprowadzającego czytelnika w atmosferę. Wreszcie Lovecrafta, którego światowy fenomen potrafię zrozumieć i który w dużym stopniu udzielił mi się podczas lektury. Najwyraźniej dopiero teraz autor doczekał się polskiego tłumacza, na którego zasługiwał i który będzie potrafił oddać w słowach urok tych kultowych już opowiadań. A ja będę mógł je docenić.

Czytaj dalej „Zgroza w Dunwich i inne przerażające opowieści – H.P. Lovecraft”

Kolej podziemna – Colson Whitehead

kolej-podziemnaTaaa. Jak by to ująć? Powieść Whiteheada ma dumny podtytuł Czarna krew Ameryki, bo dotyczy niechlubnych czasów niewolnictwa, gdy modnym było, aby być białym, mieć pole bawełny i liczną grupę Murzynów do jej zbierania. O tej książce było zresztą swego czasu dość głośno (m.in. Pulitzer 2017), a podobno jest to również ulubiona powieść Baracka Obamy i Oprah Winfrey. Cóż, kiedy ostatnio sprawdzałem, to oboje nadal byli czarni, więc nie wiem, na ile taką rekomendację traktować poważnie, bo rzecz wydaje się nieco naciągnięta. Podobnie, jak naciągnięta jest metaforyczna lina, na której teraz balansuję, gdy pod nią zieje przepaść rasizmu, więc taktycznie się wycofam. Ale sami przyznacie, że to lekko podejrzana sytuacja, bo oto powieść opowiadająca o ciemiężonej czarnoskórej rasie, autorstwa czarnoskórego pisarza, zachwalana na okładce przez wpływowe, acz wyłącznie czarnoskóre persony (plus przez reporterkę Gazety Wyborczej, ale to akurat żadna zachęta). Naturalne więc, że przed lekturą pęczniała we mnie obawa czy powieść ma szansę mi się spodobać, skoro jestem biały i taki być lubię. A teraz zrzucam już swój szpiczasty kaptur z wyciętymi dziurami na oczy, bo nie widzę w nim klawiatury i zerknijmy, co tam między stronami powieściowej Kolei podziemnej słychać.

Czytaj dalej „Kolej podziemna – Colson Whitehead”

Aliens: 30th Anniversary Edition – Mark Verheiden, Mark Nelson

aliensLubię uniwersum Obcego, choć należę do tego powszechnego rodzaju fanów, którzy uwielbiają jedynie pierwsze dwa, trzy filmy, resztę co najwyżej tolerując, a na te najnowsze wcielenia marki gotowi są splunąć. Ale zostawmy Hollywood, bo oni tam zajęci są teraz obmyślaniem kogo by tutaj jeszcze oskarżyć o molestowanie seksualne, bo przecież po dziesięciu latach nagle mi się przypomniało, że ktoś mnie kiedyś zmuszał do różnych rzeczy, ale wtedy wydawało mi się, że na tym polega robienie kariery i by sobie nie zaszkodzić w drodze na szczyt uznałem, że lepiej milczeć. Natomiast teraz jestem wielce oburzony. Skoro jednak już jesteśmy przy temacie, to komu muszę zrobić laskę, aby podszedł do marki Obcego jak należy? Szanse na to ponoć coraz mniejsze, w dodatku teraz, gdy Disney kupił sobie prawa, więc crossover Aliena z Myszką Miki staje się coraz bardziej prawdopodobny. Ech, na pocieszenie pozostaje znów obejrzeć oryginalną trylogię, która być może starzeje się wizualnie, ale swoją koncepcją i atmosferą wchłania widza do reszty. A ten komiks przeczytać w ramach przerwy między drugim i trzecim filmem. Zresztą Obcy 3 (tak przy okazji pisząc) mógł wyglądać zupełnie inaczej, bo scenariuszy było kilka, a za jeden (albo dwa) odpowiedzialny był sam Wiliam „Mistrz Cyberpunka” Gibson. Cholera, muszę przestać pisać o filmach i skoncentrować się na komiksie.

Czytaj dalej „Aliens: 30th Anniversary Edition – Mark Verheiden, Mark Nelson”

Na Wodach Północy – Ian McGuire

na wodach polnocyJejku, jejku, jakie pyszne porównania dostała ta powieść od łaskawych recenzentów. Mówi się, że to takie trochę Jądro ciemności, trochę Moby Dick, a poza nazwiskami Conrada i Melville’a przywołuje się też szacownego Charlesa Dickensa, więc McGuire towarzystwo ma nie od parady. Cóż, od tego w końcu są klasyki, by do nich porównywać i szukać wspólnych cech, a czas oraz kolejne pokolenia czytelników już ocenią czy było to uzasadnione. Tego rodzaju odniesienia to dla mnie zawsze dogodny punkt zaczepienia, by zacząć pisać notkę, bo wiecie, że stworzenie pierwszych akapitów jest najtrudniejsze i pełnią one rolę rozgrzewki, swoistej gry wstępnej zanim przejdę do penetrowania treści książki. Potem już jakoś leci. A dodanie do wpisu/recenzji nazwisk z klasy panów powyżej zawsze wywiera pozytywny efekt i tworzy wrażenie w rodzaju „ooo, ten to się musi na książkach znać, pewnie oczytany w światowej literaturze, że ze swadą szasta takimi nawiązaniami, fiu fiu”. I co z tego, że Moby Dicka nadal nie przeczytałem, bo czekam na godny mojej uwagi egzemplarz pozbawiony zbędnych udziwnień. To nic, że Conrad to dla mnie żaden autorytet, bo ominął mnie zachwyt podczas lektury Jądra ciemności. i nieważne, że Dickens jest u mnie na wiecznej liście TO DO i tylko dodaję do niej kolejne dzieła jego autorstwa, ale żadnego nie czytam. Więc McGuire nawet z takim wsparciem i wstawiennictwem starszych kolegów nie miał u mnie na starcie żadnej przewagi. Zaleta sytuacji jest taka, że wygórowanych oczekiwań też nie miałem.

Czytaj dalej „Na Wodach Północy – Ian McGuire”

Płomienna korona – Elżbieta Cherezińska

plomienna koronaKazano nam czekać, więc czekaliśmy, a pani Cherezińska pisała. I pisała. Nadal pisała. A kiedy Płomienna korona (trzeci i ostatni tom cyklu Odrodzone Królestwo) wreszcie trafiła na półki, wyjaśniło się dlaczego zajęło jej to tyle czasu. Zapełnienie około 1100 stron musiało trochę zająć, a przecież autorka miała w tym czasie na głowie również inne projekty, co tylko udowadnia jak wielozadaniowe potrafią być kobiety. No ale wreszcie jest: zwieńczenie trylogii Piastów, zawierające w swojej treści wydarzenia zmierzające do tego, że cykl finalnie zasłuży na swoją nazwę, a Królestwo Polskie stanie na nogach na tyle stabilnie, by wierzyć, że nie upadnie gdy tylko na chwilę odwrócimy wzrok. Naturalnie największym problemem przed lekturą było dla mnie przypomnienie sobie wątków i postaci z poprzednich tomów, wszak minęły trzy lata, a wspomnienia się nieco zatarły. Jednak odrobina riserczu, przegląd notatek (przewidując taką sytuację przygotowałem sobie ich więcej podczas lektury poprzedniego tomu), weryfikacja wpisów i wrażeń z tego blogaska – wreszcie sam sobie się na coś przydałem z tą pisaniną – i już: większość motywów i bohaterów wróciła w mojej pamięci przynajmniej na tyle, bym mógł bez obaw przyjrzeć się kolejnej koronie, tym razem płomiennej. A! Sss, parzy.

Czytaj dalej „Płomienna korona – Elżbieta Cherezińska”

Tarzan wśród małp – Edgar Rice Burroughs

tarzanTarzan to jednak był facet o jakim potajemnie marzy każda kobieta. Dziki, nieokrzesany, o idealnej muskulaturze, noszący swoją wybrankę serca w silnych ramionach, no i huśtający się na gałęziach drzew. W dodatku robiący to wszystko na golasa, a nie jak jakiś hipster w rurkach i szaliku. Już sobie wyobrażam jakim wzrokiem pożerałaby go każda kobieta, kurczę, sam bym go zjadł, połykając w całości. Kiedyś to były tarzany, dzisiaj już takich tarzanów nie ma, samo zapuszczenie brody i konto na Instagramie czy Snapie nie wystarczy. Burroughs stworzył jedną z tych postaci literackich, których dzisiaj znają wszyscy, nawet ci, którzy w życiu po książkę sięgnęli wyłącznie wtedy, by nią ubić karalucha. Tarzan jest bowiem stałym gościem popkultury i umówmy się, ale nie muszę tutaj nikomu go przedstawiać. Wielokrotnie zrobiono to już za mnie: filmów i bajek z udziałem Tarzana nie sposób zliczyć i każdy z pewnością trafił na kilka z nich. Jestem również prawie pewien, że kilka adaptacji porno by się znalazło, bo muskularne, nasmarowane oliwką ciało dzikusa aż się o to prosi. W komentarzach możecie wrzucać linki, gdybyście przypadkiem trafili na jakieś źródło, a póki co zajmę się powieścią Burroughsa, jeśli pozwolicie.

Czytaj dalej „Tarzan wśród małp – Edgar Rice Burroughs”