Płomienna korona – Elżbieta Cherezińska

plomienna koronaKazano nam czekać, więc czekaliśmy, a pani Cherezińska pisała. I pisała. Nadal pisała. A kiedy Płomienna korona (trzeci i ostatni tom cyklu Odrodzone Królestwo) wreszcie trafiła na półki, wyjaśniło się dlaczego zajęło jej to tyle czasu. Zapełnienie około 1100 stron musiało trochę zająć, a przecież autorka miała w tym czasie na głowie również inne projekty, co tylko udowadnia jak wielozadaniowe potrafią być kobiety. No ale wreszcie jest: zwieńczenie trylogii Piastów, zawierające w swojej treści wydarzenia zmierzające do tego, że cykl finalnie zasłuży na swoją nazwę, a Królestwo Polskie stanie na nogach na tyle stabilnie, by wierzyć, że nie upadnie gdy tylko na chwilę odwrócimy wzrok. Naturalnie największym problemem przed lekturą było dla mnie przypomnienie sobie wątków i postaci z poprzednich tomów, wszak minęły trzy lata, a wspomnienia się nieco zatarły. Jednak odrobina riserczu, przegląd notatek (przewidując taką sytuację przygotowałem sobie ich więcej podczas lektury poprzedniego tomu), weryfikacja wpisów i wrażeń z tego blogaska – wreszcie sam sobie się na coś przydałem z tą pisaniną – i już: większość motywów i bohaterów wróciła w mojej pamięci przynajmniej na tyle, bym mógł bez obaw przyjrzeć się kolejnej koronie, tym razem płomiennej. A! Sss, parzy.

Władzia mieliśmy już okazję odrobinę poznać w tomach poprzednich, a teraz ten ten dojrzały już mężczyzna wraca z wygnania i rozpoczyna proces jednoczenia Polski. Chyba nikomu nie zdradzę wielkiej tajemnicy stojącej za lekturą, jeśli napiszę, że Władzio ostatecznie zapisze się w historii jako Władysław Łokietek, a cel swój w dużej mierze osiągnie, choć nie obędzie się bez zgniłych kompromisów i porzucenia niektórych planów. Siłą rzeczy Władysław jest jednym z najważniejszych, jeśli nie najważniejszym bohaterem tego tomu. Charyzmatyczny, uparty, wierny Ojczyźnie i żonie, słuchający rad innych, ale ostatecznie i tak postępujący po swojemu. Nie trzeba wiele wysiłku i dobrych chęci, by go polubić jako postać, bo jak tutaj krytykować kogoś, kto przygarnia znalezione na szlaku sieroty (w tym momencie na scenę wkracza kapitalny, mieniący się znaczeniami Borutka). No dobrze, faktycznie, Łokietek potrafi krwawo stłumić bunt i bez mrugnięcia okiem powiesić odpowiedzialnych, ale nie wydaje mi się, by miało to w jakimkolwiek stopniu sprawić, że sondaże wśród czytelników mu spadną.

I jeśli w procesie ponownego zjednoczenia Królestwa Polskiego Łokietek jest ojcem, to może dla równouprawnienia wypadałoby znaleźć jakąś matkę? Bez problemu, bo najwyraźniej jest nią Rikissa, córka znanych z pierwszego tomu Przemysła i… Rikissy. Cóż, najwyraźniej oryginalność w nadawaniu imion nie była wtenczas najistotniejsza, mniejsza z tym. Rikissa, choć na stałe utknęła w Królestwie Czeskim, ma w sercu miłość do Polski, a w ślicznej i zgrabnej dłoni wystarczająco dużo wpływów, by coś dla dobra ojczyzny wskórać. To postać, której Elżbieta Cherezińska potrzebowała – Rikissa jest młoda, piękna, mądra, przewidująca i wszyscy ją kochają, a wielu się w niej zakochuje. Nikogo nie zniechęca fakt, że córka Przemysła jest najwyraźniej niezwykle pechowa, bo jeszcze nie osiągnęła dwudziestu lat, a już pochowała kilku małżonków. Dla równowagi wypada zauważyć, że choć Rikissa urodziła już córkę, a obecnie znów jest w ciąży, to prawdopodobnie jest też wieczną dziewicą. Przynajmniej tak twierdzą badający ją lekarze, ale już za późno, by sprawdzać ich kompetencje.

Nakreśliłem zaledwie rodziców odrodzenia Królestwa Polskiego, ale rodzina jest znacznie, znacznie większa i rozleglejsza. Od zatrzęsienia w niej różnych Bolków, Henryków, Leszków i Janów, ale również żeńska reprezentacja ma się kim pochwalić, bo niemało tutaj kobiet (które zadziwiająco często lubią odwiedzać klasztory). Mamy Jadwigę, małżonkę Łokietka, której można przypisać wyłącznie same pozytywne cechy. Jest oczywiście Rikissa i jej liczny, oddany dwór. Są wrocławskie klaryski (w większości same Jadwigi), które stale plotkują, przekomarzają się i wyzłośliwiają za murami swojego klasztoru, ale dostarczają przy tym czytelnikowi sporo frajdy i humorystycznych akcentów, a epizod z jeżem przywołuje mimowolne skojarzenia z trzema wiedźmami Pratchetta. Powraca oczywiście Mechtylda, kobieta uwielbiająca dominować, bo władza ją podnieca, choć przykro patrzeć, że coraz rzadziej ma nad kim się znęcać i marnieje w oczach. Są też dziewczyny o leśnych imionach, ale one najwyraźniej były i będą zawsze.

Mógłbym wymieniać jeszcze długo, bo przecież należałoby wspomnieć o licznie obsadzonej bohaterami stronie czeskiej; o czających się w pobliżu Krzyżakach; Brandenburczykach; Kościele reprezentowanym przez biskupów, którzy często prowadzą swoje szemrane interesy; o Papieżu, czyli pełnoprawnym i liczącym się uczestnikiem każdego konfliktu; o Jakubie Śwince (ojcu chrzestnym Odrodzenia); o Dzikich Plemionach, skrytobójcach i jeszcze o… dość. Sami rozumiecie, że to bez sensu i nudne takie wyliczanie, jednak chciałem w jakiś sposób oddać bogactwo postaci, które upchnięto w ten tom i cały cykl, a potem trochę mnie poniosło.

Niektórym łatwo jest przyrównywać ten cykl do Pieśni Lodu i Ognia G.R.R. Martina (tak, chodzi o szerzej znaną Grę o Tron), ale dla mnie Odrodzone Królestwo ma zupełnie inaczej rozłożony ciężar akcentów. Elżbieta Cherezińska skupiła się na polityce. To dyplomacja pcha tutaj fabułę do przodu – pertraktacje, sojusze, kościelne klątwy, kompromisy, zręczne polityczne lawirowanie między pulchnymi biskupami i książętami, liczne rozmowy przy „półmiskach z mięsiwem” (często padające określenie). Oczywiście, że nagła śmierć któregoś z władców (rzadko następująca z naturalnych przyczyn) potrafi kompletnie zmienić układ sił, ale w takich sytuacjach polityczna gra rozpoczyna się po prostu na nowo. Nikt na nudę raczej nie narzeka, ale to wciąż drugi koniec półki gatunkowej, niż cykl Martina.

Drugi koniec, ale mimo tego półka wciąż ta sama, bo Elżbieta Cherezińska nie stroni od elementów fantastycznych i wplątuje ich kolorowe akcenty, niczym wstążki w słowiański warkocz. Powraca charakterystyczny „znak firmowy” cyklu, czyli ożywione godła i herby, które starają się w jakiś sposób odzwierciedlić naturę i aktualne samopoczucie swoich właścicieli. Swoją obecność zaznaczą również wspomniane Dzikie Plemiona i Leśne Dziewczęta, które są jednak na tyle subtelne, że nawet fantastyczny sceptyk powinien te wątki przełknąć. Będzie też smok, ale tylko w pewnym, umykającym dosłowności sensie, więc nie oczekujcie wychodzącego zza rogu Szewczyka Dratewki targającego wypełnionej siarką owcy. Czy tam dziewicy, nie pamiętam. O ile w poprzednich tomach te elementy fantastyczne były detalami bez większego wpływu na przebieg fabuły, tak Płomienna korona wydaje się odrobinę wyraźniej nimi nacechowana. Zauważam to i ostrzegam, bo nawet jak dla mnie gadzi wątek pod koniec jest zbyt odlotowy i zbyt fantastyczny, biorąc pod uwagę subtelne w tej materii ramy cyklu. Ale ostatecznie to i tak detal, więc machnę ręką.

Ostrzegam również, że początek powieści niekoniecznie musi należeć do najprzyjemniejszej lektury. Doskwiera często zbyt wolne tempo opowieści, potrzeba ponownego zaznajamiania się z postaciami, odnalezienia się w zastanej sytuacji politycznej – adaptacja do historii i narracji może czytelnikowi zająć dziesiątki stron, prawdopodobnie nawet setki, ale skoro mamy ich do dyspozycji ponad tysiąc, to uznajmy, że długi rozpęd będzie wskazany. Tym bardziej, że po jakimś czasie następuje przełom i lektura zaczyna równomiernie płynąć – bohaterowie są już poznani, fabuła wydaje się opanowana, można wreszcie swoje skupienie poświęcić na chłonięcie historii, opowieści. Od tego momentu Płomienna korona imponuje jakimś magnetyzmem – nie chce się jej przerywać (syndrom jeszcze jednego rozdziału), chce się do niej wracać. Nawet scena przymierzania sukien jest ciekawa, nie wierzę, że to piszę. Przyznam, że na początku miałem wątpliwości czy autorka do końca udźwignie temat, w moich myślach pojawiły się zarzuty o gadulstwo i brak umiarkowania w laniu literackiej wody, ale teraz o sprawie nawet bym nie pamiętał, gdyby nie sporządzone w tamtej chwili notatki. Wspominam o tym tylko dlatego, że taka sytuacja może spotkać każdego i według mnie warto mimo to czytać dalej, do końca.

Ostatecznie Płomienną koronę, jak i cały cykl oceniam wysoko, prawdopodobnie wyżej, niż jestem w stanie to przed sobą samym przyznać. Elementy fantastyczne mogą, ale nie muszą być w tym przypadku detalem decydującym czy dzieła pani Cherezińskiej zawładną czyimś czasem. Odrodzone Królestwo od początku było przewidziane jako trylogia, ale autorka już się odgraża, że kontynuacja nastąpi. I weź tu zaufaj kobiecie.

PS Odnośniki do poprzednich tomów:
Korona śniegu i krwi
Niewidzialna Korona

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s