Republika piratów – Colin Woodard

republika piratowTematyka i epoka piractwa morskiego zawsze mnie kręciła. Co prawda nie aż tak, bym na stronach z porno szukał tamtejszych wersji Piratów z Karaibów, bo strach pomyśleć co oni tam robią z tymi wszystkimi drewnianymi nogami i hakami zamiast dłoni, ale jednak kręciła. Ujmuje mnie tym temacie niemal wszystko, uwielbiam te widoki szalenie błękitnego morza, po którym bezszelestnie pod żaglami suną drewniane fortece, a potem następuje zgiełk bitwy, huk dział, wrzask abordażu. Uwielbiam czytać o tych charyzmatycznych i legendarnych osobistościach, którzy po wielu latach grabieży zapisali się w kartotece pirackich sław. Panowie (a w wyjątkowych przypadkach również panie) łatwo nie mieli, ale stosunek ryzyka do zysku był dla niektórych na tyle opłacalny, że innego życia mieć nie chcieli. Naturalnie z największą tęsknotą spoglądamy w kierunku tych bohaterów, którzy, mimo że często sprzeciwiali się literze prawa, to żyli przy tym w zgodzie z własnym, należycie działającym kompasem moralnym. Po stronie takich ludzi zawsze była i zawsze będzie sympatia czytelnika, bo zuchwałość z połączeniu z odwagą gwarantuje ciekawe przygody. I przy okazji mało atrakcyjne tatuaże kotwicy oraz nieprzyjemną, nagłą śmierć, ale nie psujmy od razu nastroju i póki co skupmy się może na przygodach, ok?

Czterech Herosów Mórz. Samuel „Czarny Sam” Bellamy, książę złodziei, Robin Hood wśród piratów. Charles Vane, szalenie odważny, ale również bezwzględny oraz bezlitosny dla wroga; nie chciałbyś go spotkać w ciemnej uliczce, gdyby tylko morza miały ciemne uliczki; tak groźny, że nie doczekał się przydomka. Woodes Rogers, przeciwna strona burty, angielski żeglarz, którego życiowym celem było aktywne zwalczanie piractwa, nawet kosztem własnego małżeństwa, majątku i zdrowia. No i gwiazda wieczoru: Edward „Czarnobrody” Thatch, dżentelmen, którego chyba specjalnie przedstawiać nie ma potrzeby, bo ten człowiek prawdopodobnie w wielu słownikach synonimów figuruje pod hasłem „pirat”. To głównie o nich opowie nam autor książki zakładając, że zechcemy ją przeczytać. Ale nie tylko, bo na błękitnym horyzoncie morza będzie przy okazji dryfowało wielu bohaterów drugiego planu (m.in. Benjamin Hornigold), więc powyższa lista wcale nie wyczerpuje obsady.

To nie jest powieść. To znaczy można Republikę piratów jako taką czytać, czemu nie, nikt przecież nie zabraniał, ale ambicją Colina Woodarda była praca wśród archiwów i faktów, najlepiej takich udokumentowanych u wielu źródeł. Tam, gdzie były one niewystarczające, autor podejmuje próbę wiarygodnego odtworzenia zdarzeń, a do domysłów i prawdopodobieństw posuwa się wyłącznie wtedy, gdy brak mu punktów zaczepienia. Mogę sobie tylko wyobrazić jak wiele pracy to kosztowało, wszak o ile o brak żeglarskiej dyscypliny piratów nie podejrzewam (od niej często zależało ich życie), to rozumiem, że rzetelnych dzienników pokładowych i pisemnych raportów z kolejnych grabieży nikt tam specjalnie nie spisywał, bo po co samemu się przyznawać na papierze do zbrodni. Chociaż patrząc dzisiaj na tych wszystkich dzbanów, którzy do sieci wrzucają filmiki, na których osobiście łamią prawo, to zaczynam mieć poważne wątpliwości i zastanawiam się czy Woodard na pewno dobrze poszukał.

Powtórzę więc: z założenia to nie jest powieść. Poruszając się po pełnej wraków mieliźnie faktów Colin Woodard próbuje odmalować nam obraz tamtej epoki, stale szarpanej wojnami między Anglią, Francją i Hiszpanią. Ale najistotniejszym jest, że to nie wojna stworzyła piratów, lecz pokój. Nagle, po zawieszeniu broni wszyscy ci korsarze, którzy dotychczas w ramach działań wojennych i na polecenie swojego władcy napadali, grabili i palili morską flotę wroga, teraz stali się bezużyteczni i bezrobotni. Najmowanie się za głodowe stawki na pełne chorób statki handlowe i niewolnicze nie każdemu żeglarzowi odpowiadało, toteż rozpowszechnienie się pirackiej profesji było wyłącznie kwestią czasu. A potem to już z wiatrem, bo najbardziej charyzmatyczni z nich zostali żywymi legendami, choć na statku zawsze panowała, odrobinę pokręcona i surowa, ale niewątpliwie demokracja.

A co otrzymamy w zamian za poświęcony na lekturę czas? Doświadczymy paru bitew morskich, czasem szalenie krwawych, gdzie ludzie byli mieleni na papkę przez dziesiątki kul armatnich, często dodatkowo połączonych łańcuchem. Wielokrotnie odwiedzimy Nassau, w swoim czasie istną stolicę pirackiego życia, gdzie można było sprzedać złupione towary, napić się rumu, a i nie trzeba dodawać, że panowie, którzy spędzili długie tygodnie na morzu mają też inne potrzeby, więc w tamtejszych burdelach bzyczało jak w ulu. W ramach ciekawostki dodam też, że dowiemy się skąd inspirację do napisania Robinsona Crusoe wziął Daniel Defoe. W razie, gdyby ktoś nie wiedział (ja nie wiedziałem, ale przyznam też, że wcale mnie to nie interesowało). Republika piratów nie dotyczy całego przekroju pirackiej ery, lecz wybiera z niej ten złoty okres z początku XVIII wieku i na nim się skupia.

Wiadomo już, że piracki fach do lekkich nie należał, w dodatku zwykle kończył się dla delikwenta gwałtownie. Dzisiaj mówi się, że na dnie morza leży więcej wraków samolotów, niż na niebie znajduje się wraków statków i jest to niezaprzeczalny fakt, nie zamierzam z tym dyskutować. Piraci też w większości kończyli na dnie morza – czy to w wyniku sztormu, czy też bitwy morskiej. Wielu dokonało jednak żywota w powietrzu, zawisając na szubienicy i dyndając tak przez kilka dni, ku przestrodze innym. Trudno orzec, która dola lepsza, ale osobiście chyba wolałbym oberwać kulą armatnią w głowę. Koniecznie piszcie w komentarzach o swoim wyborze.

Republikę piratów traktuję w kategoriach książki popularnonaukowej i edukacyjnej, nawet bardzo edukacyjnej. Problem polega na tym, że w takiej sytuacji nie mogę jej polecić nikomu, poza osobami zainteresowanymi tematem. Pozostali raczej się wynudzą, bo książce odrobinę brakuje awanturniczego zacięcia i bywa okropnie, hm… sucha, jak na opowieść o morzu. Woodard nie potrafi, a może i nie chce poruszyć emocjonalnie czytelnika, więc nawet relacje ze zgonów każdego z czterech głównych bohaterów (chyba nikomu nie zepsuję lektury zdradzając, że wszyscy prędzej czy później umierają?) nie niosą ze sobą silniejszych literacko uczuć i są odrobinę zbyt bezduszne. Ot, jego statek rozbił się o skały, on utonął, umarł, no trudno, co zrobić, zobaczmy co tam słychać u innych, halo, siema Czarnobrody, co porabiasz, nie masz tam czasem jakiejś kolonii brytyjskiej do spalenia?

Takie podejście do sprawy mocno zawęża grono czytelników, którzy powinni się Republiką piratów zainteresować, ale ci już uświadomieni i zaintrygowani tematem nie powinni mieć przy tej książce wielu powodów do narzekań. Wydaje się ona rzetelna (autor jakąś tam, niemałą renomę ma), znajdzie się w niej parę ciekawostek, a pomimo dość oziębłego stylu czyta się ją łatwo i bezproblemowo, tak jak dziób statku pod pełnymi żaglami przecina fale.

PS Warto zwrócić uwagę na serial Black Sails (u nas Piraci, bo Czarne żagle brzmiałoby pewnie zbyt niejednoznacznie) dostępny na Netflixie. No cóż, jest świetny, a od drugiego (z czterech) sezonu wręcz kapitalny. Fani literatury powinni zwrócić uwagę podwójnie, bo wydarzenia zawarte w serialu są swoistym prequelem do Wyspy skarbów Stevensona, co – przyznaję – dodało mu trochę uroku (serialowi, nie Stevensonowi).

Dodaj komentarz