Uważam, że Michael Crummey zasługuje na więcej uwagi. Pomijam już pytanie czy on sam sobie tego życzy, bo pachnie mi tutaj typem odludka, ale pisarz tej klasy powinien być szeroko kojarzony, a najwyraźniej nie jest. I pisząc o klasie mam tutaj na myśli tę wysoką półkę, a jeśli nie szczytową, to jedną z najwyższych. Nie oznajmiam tego z pozycji jakiegoś literackiego arbitra, lecz osobistych odczuć, bo uwielbiam powieści i styl Crummeya. Imponuje mi jego wytrwałość w trzymaniu się brzegów Nowej Fundlandii, bo najwyraźniej ten człowiek ma swoją ojczyznę w sercu i duszy, więc po co miałby się stamtąd ruszać zarówno fizycznie, jak i pisarsko, skoro tam mu najlepiej. A ja mimo własnej woli zakodowałem sobie w głowie imperatyw: Nowa Fundlandia = Michael Crummey i kiedy nie tak dawno temu czytałem Zwariowaną łódkę Farleya Mowata to z tyłu głowy stale tłukł mi się Crummey, a podczas lektury rozpraszała mnie jakiegoś rodzaju tęsknota za jego prozą. Odczekałem kilka miesięcy i w towarzystwie odpowiedniego autora na odpowiednim miejscu ochoczo wróciłem na te niegościnne oraz surowe brzegi gęsto usiane rybackimi osadami. No, przynajmniej usiane kiedyś, bo Sweetland jest powieścią silnie osadzoną w bezwzględnej współczesności, gdzie pewne tradycje nie mają już prawa bytu i są skazane jeśli nie na wymarcie, to z pewnością na samotność. Ale Crummey stawia im piękny pomnik.
Chance Cove to jedna z takich osad – bogata w tradycje i przeszłość, ale bez wątpienia pozbawiona przyszłości. Obecnie zamieszkuje ją zaledwie grupa kilkudziesięciu osób, wszyscy w sile wieku, bo młodzi już dawno wypłynęli w poszukiwaniu lepszego życia gdzieś indziej. Reszta mieszkańców, pozbawiona sił, bądź ochoty została, by klepać biedę i spędzić w Chance Cove swoje ostatnie lata życia. Ale wtedy, niczym jakiś superbohater na ratunek przybywa wysłannik rządu i proponuje niedobitkom finansową rekompensatę za zrzeknięcie się swoich ziem i opuszczenie osady. Mieszkańcy ochoczo na taki układ przystają, bo pieniądze nie są małe, a jedyną alternatywą jest pozostanie na tej odciętej od reszty świata wyspie, więc większość zainteresowanych nie waha się ani chwili. Jest tylko jeden haczyk: na wyjazd muszą być zdecydowani wszyscy mieszkańcy, albo z układu nici. I to będzie odpowiednia chwila, by przedstawić głównego bohatera powieści: poznajcie Mosesa Louisa Sweetlanda, starszego, samotnego pana, który ma w dupie rządowe układy oraz proponowane pieniądze i nie zamierza się nigdzie ruszać. Chyba nie muszę tłumaczyć, jak bardzo niezadowoleni z tego faktu będą pozostali mieszkańcy.
— Wolałby pan pozostać tutaj razem z umarłymi, tak?
— Zdarza się człowiekowi gorsze towarzystwo.[1]
Jednak póki co Sweetland podchodzi do sprawy spokojnie i bez żadnych gwałtownych ruchów. Zbiera opał na zimę, trochę łowi ryby, trochę poluje na drobną zwierzynę, ma nawet laptopa z dostępem do sieci, gdzie gra w pokera, choć wszyscy i tak podejrzewają, że ogląda tam porno. Nadal nie zmienia swojego postanowienia, by na wyspie pozostać, więc niektórzy mniej spokojni mieszkańcy Chance Cove zaczynają tracić do niego cierpliwość, a wrogość mu przez nich okazywana staje się coraz bardziej agresywna i inwazyjna. Powinienem wstawić tutaj ten recenzencki banał o narastającym napięciu, ale chyba tego nie zrobię. O, a jednak zrobiłem.
Wydaje się, że jedynym przyjacielem Sweetlanda w tych trudnych chwilach jest Jesse, nieco dziwny dzieciak (delikatnie pisząc), który uwielbia chłonąć zbędną mu wiedzę i wielokrotnie oglądać Titanica na przemian ze SpongeBobem Kanciastoportym. Zakładając, że akurat nie jest zajęty rozmową z martwym bratem Sweetlanda, co mogłoby się wydawać zwykłą fanaberią dziecka o zbyt wybujałej wyobraźni (bo kto z nas nigdy nie chciał mieć przyjaciela ducha?), gdyby nie pewne niepokojące fakty, które Jesse z tych rozmów wyciąga.
Całe to miejsce się pogrążało, a niemal wszyscy, dla których coś ono znaczyło, znajdowali się już pod ziemią.[2]
I tak się pomału żyje na tej wyspie, a fabuła powieści mocno wgryza się w rutynę codzienności, gdzie przy okazji kolejnych mało spektakularnych zdarzeń mamy okazję bliżej poznać bohaterów pierwszego i dalszego planu: tych nadal żywych, ale również tych już martwych, bo Chance Cove żyje przeszłością i wspomnieniami, wszak niewiele więcej zostało do pielęgnowania. Sam Sweetland nie daje tego po sobie poznać, ale łatwo sobie wyobrazić, jak ogromna samotność go przytłacza, potęgowana dodatkowo każdą śmiercią, bądź wyjazdem kogoś, z jego najbliższego otoczenia. Brzmi to depresyjnie i monotonnie, ale Crummey przygotował dla czytelnika kilka mniejszych i większych niespodzianek, wliczając w to znaczącą zmianę nastroju powieści gdzieś w jej połowie. Zdradzę jedynie, że fani subtelnego rodzaju post-apo znajdą wtedy coś dla siebie i prawdopodobnie nawet mlasną nad lekturą z ukontentowania.
To już moja trzecia podróż na Nową Fundlandię z Crummeyem i co mnie najbardziej cieszy – trzecia na tyle charakterystyczna, by w przyszłości nie mylić jej z pozostałymi. To szalenie ważne. I można spierać się o to, która z tych powieści jest najlepsza, choć i tak wszyscy wiedzą, że to w tym przypadku wyłącznie kwestia osobistych preferencji, bo o żadnej z nich nie napiszę, by Crummey zaszkodził jej literacką impotencją. Ciągle uczę się i powtarzam sobie, by oddzielać pisarza od jego dzieła, ale w tym przypadku trudno mi nie sympatyzować z autorem, który siedzi w tym swoim St. John’s i nieśpiesznie klepie te swoje literki w słowa, a słowa w zdania, wszystko z odpowiednim wyczuciem oraz zabarwioną melancholią wrażliwością. Panie Crummmey, cieszę się, że Pana poznałem, ale mam nadzieję, że zmienił Pan fryzurę, bo nie mamy już lat 90. ubiegłego wieku.
[1] Michael Crummey, Sweetland, tłum. Michał Alenowicz, wyd. Wiatr od Morza, Gdańsk 2015, str. 17
[2] Tamże, str. 114
Ja też zgłębiam Crummeya stopniowo, jeszcze mi zostały Dostatek i Sweetland. Pobojowisko w każdym razie piękne, podobnie jak debiutancka Rzeka złodziei – pewnie po nią sięgniesz, w każdym razie bardzo jest warta lektury. Na swój sposób chyba lepsza od Pobojowiska. Zwróć też uwagę na opowiadania Alistaira MacLeoda – jeden jego zbiór wydał Wiatr od Morza, mam nadzieję, że w przyszłości poznamy drugi zbiór i jedyną powieść. MacLeod nie napisał wiele, ale to proza do której się z przyjemnością wraca. No i Nowa Fundlandia ma niepowtarzalny klimat – jak zresztą wiesz. Pozdrawiam serdecznie.
No właśnie, Rzeka złodziei mi została, a potem nie wiem co zrobię, gdy dopadnie mnie chcica na Nową Fundlandię, będę szukał jakiejś pociechy i bardzo prawdopodobne, że skuszę się na proponowane przez Ciebie opowiadania, choć ten gatunek literacki rzadko kiedy jest w stanie mnie zadowolić. Ale będę miał na uwadze ten Twój komentarz, gdy zajrzę tu „na głodzie” w poszukiwaniu inspiracji. Pozdrawiam też, również.
Świetna, powściągliwa proza. Szkoda że WoM tak rzadko wydaje kolejne pozycje, mam nadzieję, że Crummey się jeszcze u nich pojawi, bo chyba napisał jeszcze ze trzy, nie wydane u nas, książki. Dopisuję się do powyższej polecanki Rzeki złodziei. Crummey to autor, do którego chce się wracać.
To od razu dopowiem, że niewydane u nas „crummeye” to dokładnie jeden zbiór opowiadań (wydany jeszcze przed Rzeką złodziei) i siedem tomów poezji.
A dziękuję. No to szkoda (?), niech pan Crummey pisze więcej prozy, bo z poezją niestety zupełnie mi nie po drodze. Słyszałam już, że autor pisze wiersze i rzeczywiście można to trochę „wyczuć” w jego stylu. Na opowiadania mam chęć, choć to nie jest to co Koty lubią najbardziej:) Cóż, może na osłodę oczekiwania WoM wyłowi kolejnego wartego uwagi autora, bo potrafią wędkować.
Polecam wspomnianego przeze mnie Alistaira MacLeoda – choć to opowiadania, to warto poznać. Też Nowofundlandczyk, tylko starszy o pokolenie. I też wydany przez WoM – jeden zbiór, ale liczę na drugi i powieść tego autora. Ten przetłumaczony tom nosi tytuł „Utracony dar słonej krwi”.
Mam sprezentowany na półce, czeka w kolejce:) Przez zsiaduemleko znowu mam ochotę na literackie wygwizdowo, więc pewnie w tym tygodniu zacznę sobie MacLeoda.
Dobra, ale za dużo komentujecie, w dodatku robicie to merytorycznie, więc nie wiem, co Was opętało. Następnym razem mnie ostrzeżcie, to wyłączę powiadomienia na maila, bo strasznie mnie nimi zaspamowaliście.
[…] Ksionshka o „Sweetland” Michaela Crummeya: TUTAJ […]
Ale mnie zainteresowałeś, ciekawe czy znajdę Crummey’a w osiedlowej bibliotece. Obstawiam swoje szanse 50/50. Pozdrawiam.