Uważam, że Michael Crummey zasługuje na więcej uwagi. Pomijam już pytanie czy on sam sobie tego życzy, bo pachnie mi tutaj typem odludka, ale pisarz tej klasy powinien być szeroko kojarzony, a najwyraźniej nie jest. I pisząc o klasie mam tutaj na myśli tę wysoką półkę, a jeśli nie szczytową, to jedną z najwyższych. Nie oznajmiam tego z pozycji jakiegoś literackiego arbitra, lecz osobistych odczuć, bo uwielbiam powieści i styl Crummeya. Imponuje mi jego wytrwałość w trzymaniu się brzegów Nowej Fundlandii, bo najwyraźniej ten człowiek ma swoją ojczyznę w sercu i duszy, więc po co miałby się stamtąd ruszać zarówno fizycznie, jak i pisarsko, skoro tam mu najlepiej. A ja mimo własnej woli zakodowałem sobie w głowie imperatyw: Nowa Fundlandia = Michael Crummey i kiedy nie tak dawno temu czytałem Zwariowaną łódkę Farleya Mowata to z tyłu głowy stale tłukł mi się Crummey, a podczas lektury rozpraszała mnie jakiegoś rodzaju tęsknota za jego prozą. Odczekałem kilka miesięcy i w towarzystwie odpowiedniego autora na odpowiednim miejscu ochoczo wróciłem na te niegościnne oraz surowe brzegi gęsto usiane rybackimi osadami. No, przynajmniej usiane kiedyś, bo Sweetland jest powieścią silnie osadzoną w bezwzględnej współczesności, gdzie pewne tradycje nie mają już prawa bytu i są skazane jeśli nie na wymarcie, to z pewnością na samotność. Ale Crummey stawia im piękny pomnik.
2014
Krótka historia siedmiu zabójstw – Marlon James
Zapraszam na Jamajkę, bo tam nas jeszcze nie było w naszej leniwej podróży przez literaturę. No, przynajmniej mnie. A okazja trafiła się nie byle jaka, bo oto mamy do czynienia z laureatem nagrody Bookera – pierwszym Jamajczykiem w jej historii, więc chyba warto odnotować ten niecodzienny fakt. Z tego powodu na Jamajce wypalono zapewne kilogramy zioła, bo jeśli świętować to tylko w oparach dymu i potrząsając dredami w rytm muzyki reggae. Co? Że stereotyp zaserwowałem? O, to jeszcze nic, bo stara słowiańska klątwa mówi o tym, że „kto słucha rege, ten rucha kolege”, więc wyłącznie silnie heteroseksualni mężczyźni mają odwagę się przyznawać do fascynacji muzyką tego gatunku. I zanim ktokolwiek zdąży poczuć się urażonym, to jakby na poparcie tej teorii śpieszę z argumentem, że w powieści Jamesa jest sporo gejowskiego seksu. Co więcej: wyłącznie takiego. W dodatku dość bezpośrednio i obrazowo opisanego, zero romantycznego podparcia, ja nie wiem co ci faceci tacy bezuczuciowi. Co jeszcze mogę we wstępie napisać o tej książce? Ma zwodniczy tytuł, bo z pewnością nie jest krótka, a i zabójstw w niej więcej niż siedem. Ech, nikomu już nie można ufać.
Czytaj dalej „Krótka historia siedmiu zabójstw – Marlon James”
Pełnia piękna – Chuck Palahniuk
Cóż, chyba nie ma sensu zaprzeczać, że jestem fanem twórczości Chucka Palahniuka. Od lat sumiennie czytam od niego wszystko co zostało przełożone na język polski, choć również od lat jestem pogodzony z faktem, że autor prawdopodobnie największe dzieła ma już za sobą i coraz częściej w jego literaturze daje się zauważyć recykling pomysłów. Zachłyśnięci Podziemnym Kręgiem (1996) czytelnicy i krytycy jeszcze przez kilka lat ekscytowali się kolejnymi powieściami Chucka, gdzieś tak do okolic wydanej w 2002 roku Kołysanki (nagroda i nominacja), a potem już nawet wstrząsy wtórne wokół autora ustały i zaczęto się rozglądać za jego następcą. Tymczasem Palahniuk nadal tworzy i to dość regularnie, ale najwyraźniej nie budzi już takich emocji, nie przyciąga nowych czytelników, a wieści o każdej jego nowej powieści śledzą najczęściej wyłącznie tacy przepełnieni nadzieją wieloletni fani jak ja. Wierzymy, że Chuck czymś nas jeszcze zaskoczy, być może zafascynuje i za nic nie chcemy tego przegapić. A jeśli nie tym razem, to może następnym, albo jeszcze następnym, bo taki obowiązek fana, by wiary nie tracił. I jasne, że dostrzegam tendencję spadkową w pisarskiej formie Palahniuka, coraz częściej będąc zmuszonym doszukiwać się w jego powieściach chytrze ukrytych zalet, ale również zdaję sobie sprawę, że mój obiektywizm bierze w takich chwilach L4, a tych walorów tak naprawdę tam nie ma. Ach, ci fani i ich brak trzeźwego osądu.
Płyń z tonącymi – Lars Mytting
Lars Mytting ubiega się o tytuł naczelnego drwala literatury, bo uwielbia dłubać w drewnie. Ja wiem, że każda tradycyjna książka to w jakimś sensie drewno, ale to autorowi Płyń z tonącymi najwyraźniej nie wystarcza. Jego poprzednie dzieło, które ukazało się także w polskim przekładzie nosi tytuł Porąb i spal: wszystko, co mężczyzna powinien wiedzieć o drewnie i jeśli wierzyć prasowym notkom, to jakiś rodzaj poradnika, w którym Mytting z gawędziarską swadą przytacza liczne historie związane z drewnem i nie da się w tym wszystkim ukryć, że autor drewno kocha, tak jak Gepetto kochał Pinokia. Natomiast Płyń z tonącymi dźwięczy już bardziej fikcyjną i oderwaną od rzeczywistości nutą, bo jest powieścią o naturze przygodowo-kryminalnej, choć nadal to właśnie drewno pozostaje w niej szalenie istotne, wręcz niezastąpione. Cóż, zawsze to jakiś charakterystyczny oraz rozpoznawalny element, bo chyba miło, gdy pisarz ma jakąś pasję poza spacerowaniem z notatnikiem i spisywaniem w nim inspiracji na kolejną książkę.
No dobrze, ustaliliśmy już, że nikt nie odbierze Myttingowi tytułu konesera drewna, ale jak u niego z wymyślaniem intryg, prowadzeniem historii, a przede wszystkim pisaniem w ogóle? Być może będzie to dla kogoś zaskoczeniem i niech mi się siekiera w dłoni omsknie jeśli się mylę, ale ten pisarz o naturze drwala wyjątkowo sprawnie sprostał wyzwaniu, które sam sobie postawił.
Dziwna myśl w mej głowie – Orhan Pamuk
Kiedyś podczas prywatki miałem okazję rozmawiać z pewnym Turkiem. Chociaż „rozmawiać” to chyba mało precyzyjne określenie, bo o ile jego angielski był na przyzwoitym poziomie, tak mojemu brakowało nieco obycia, treningu i umiejętności odnalezienia w pamięci niezbędnych aktualnie słów. No ale dogadywaliśmy się, bo spożyty alkohol już nie takie bariery społeczne przełamywał. I tak jakoś temat zszedł akurat na Pamuka, bo wtenczas byłem pod sporym wrażeniem jego Nazywam się Czerwień. Cmokając z uznaniem i stosując uniwersalny gest kciuka w górę próbowałem przekazać mojemu rozmówcy, że Pamuk to klawy koleś i fajnie mu wyszła powieść, na co mój gość zrobił skwaszoną minę i mówi coś w rodzaju: pisarz z niego dobry, ale miałem okazję z nim porozmawiać i okazał się mało sympatycznym arogantem. Pomijając już kwestię na ile opinia tego akurat Turka przekładała się na rzeczywistość, to początkowo byłem niemile zaskoczony, że Pamuk mógłby być bucem. Ale potem naszła mnie refleksja, że przecież nie na byciu miłym polega misja pisarza i nie za bycie sympatycznym go cenimy, bo większość z nas pozna go wyłącznie z jego dzieł. Pewnie: trochę niefajnie, że Pamuk jest burakiem, ale to w zasadzie nie mój problem, bo do łóżka nie zamierzam go zapraszać. Jakiś czas potem zaliczyłem nieudane podejście do lektury Śniegu. Nie. Ono nie było nieudane – to była katastrofa, bo Śnieg dołączył do niechlubnego grona powieści, których nie dokończyłem. Na długi czas Pamuk był dla mnie martwy literacko i wypadł z kręgu moich zainteresowań, a teraz uznałem, że pora dać mu kolejną szansę, bo przecież kiedyś spędziliśmy wspólnie kilka miłych wieczorów zabarwionych czerwienią. Okazja trafiła się dogodna, bo nie tak dawno temu ukazała się jego nowa powieść, więc sprawdźmy, co ten rzekomy gbur ma tym razem do przekazania czytelnikom.
Pierwszych piętnaście żywotów Harry’ego Augusta – Claire North
A co by było, gdyby nasza śmierć nie niosła dla nas samych żadnych konsekwencji? W sensie: jak w grze, w której skucha i strata życia skutkuje jedynie rozpoczęciem zabawy od początku poziomu, z tą przewagą, że tym razem jesteśmy w stanie wyciągnąć wnioski z własnych błędów i nie popełnić ich ponownie. Jak to mówią: życie ciężka plansza, ale trzeba ją przejść i nieograniczona ilość prób byłaby znacznym ułatwieniem. Zresztą dyskusja o śmierci zawsze pełna jest przypuszczeń oraz pobożnych życzeń i jeśli dobrze się przyjrzeć to nasz zgon rzeczywiście nie niesie dla nas samych żadnych konsekwencji, bo trudno martwić się o rzeczy przyziemne będąc zakopanym na wieki pod ziemią (niezdzieralna klasyka pogrzebów, bo co z oczu – to z serca), albo będąc zredukowanym do roli pyłu (nowoczesna i coraz popularniejsza opcja – przynajmniej w tej odmianie). Skutków naszej śmierci nie odczujemy my sami, lecz nasza rodzina i bliscy, więc w jakimś sensie klawo jest być egoistą i samotnikiem, bo takim zapewne łatwiej umierać bez żalu. Naturalnie mogę się mylić w tych swoich nie do końca poważnych rozważaniach, ale jedynie opinia kogoś, kto umarł – najlepiej wielokrotnie i w różnym stylu, by miał porównanie – przekona mnie w stu procentach do zmiany opinii. Takim kimś zdecydowanie byłby Harry August, więc zobaczmy co ma nam do powiedzenia.
Czytaj dalej „Pierwszych piętnaście żywotów Harry’ego Augusta – Claire North”
Matka Makryna – Jacek Dehnel
A była taka zakonnica, o której poematy pisał Juliusz Słowacki i o spotkanie z którą zabiegał sam Adam Mickiewicz. Była, była – w połowie XIX wieku i to ponoć najprawdziwsza prawda. Makryna Mieczysławska się zwała i piastowała stanowisko przełożonej w mińskim klasztorze bazylianek. Ale pewnego dnia przyszedł zły Rosjanin (prawosławny biskup konkretnie) zlikwidował ten katolicki kurnik i nakazał Makrynie oraz jej podwładnym siostrom zaprzeć się swojej wiary. Ponoć prawosławie lepsze i to jedyna droga do zbawienia, więc albo jesteś z nami, albo cię skujemy kajdanami i zmusimy. Makrynie – jak przystało na kobietę – pomyliło się „nie” z „tak” no i rozpoczął się festiwal upokorzeń. Przy okazji bazylianki okazały się się twardymi sztukami, które pomimo niedoli porównywalnej z późniejszymi łagrami, swojej wiary się nie wyrzekły. Umierały z przemęczenia i umierały od mrozu, doświadczały wymyślnych tortur, były głodzone, oślepiane, schorowane. Ale kiedy udało im się przeżyć kolejny dzień i spędzały noc w mroźnym lochu swojego klasztoru, to ogrzewała je myśl o Jezusie – jego miłość dodawała im sił, a wiara w niego sprawiała, że rany natychmiast się goiły. Takie rzeczy. Osobiście go nie znam, ale ten cały Jezus brzmi na spoko kolesia. Aż pewnej nocy nadarza się okazja i uciemiężona Makryna wraz z paroma siostrami ucieka z niewoli, po czym natychmiast rusza w stronę Rzymu, by się poskarżyć panu papieżowi. Czeka ją kawał drogi, więc zdąży jeszcze zaliczyć tournée po Europie i niczym dziewiętnastowieczna gwiazda popu opowiedzieć wszystkim zainteresowanym o swoim męczeństwie. Atencja przede wszystkim i gdyby miała taką możliwość, to pewnie pisałaby o tym bloga. Albo chociaż tweetowała.
Michael Jordan. Życie – Roland Lazenby
Druga połowa lat 90. to czas mojej fascynacji NBA. Okres, kiedy na amerykańskich parkietach brylował Jordan z ekipą Byków był niezwykle motywujący, bo to właśnie wtedy z własnej inicjatywy nauczyłem się podstaw gry w koszykówkę. Kupiłem piłkę, jak również podręcznik wyjaśniający zasady gry oraz technikę najważniejszych jej elementów, bo wcześniej nie potrafiłem nawet kozłować w ruchu, a dwutakt był tylko czymś, z czego dostawałem jedynki na wuefie. W pokoju powiesiłem mini kosz, do którego rzucałem mini piłką zamiast odrabiać lekcje. Co rano włączałem TV, by sprawdzić na Telegazecie (jakie czasy, taki Internet) wyniki nocnych spotkań, w szkole przeglądałem czasopisma w rodzaju „Magic Basketball”, a po lekcjach paradowałem w koszulce Jordana, którą kupiłem za wybłagane od rodziców pieniądze. Nieważne, że była o kilka numerów za duża, sięgała do kolan i wisiała na mnie jak na cmentarnym krzyżu – tylko taką mieli i wymarzyłem ją sobie. Była za to zaskakująco dobrze wykonana – mam ją do dzisiaj, zachowaną w całkiem niezłym stanie i wreszcie nie jest za duża. Potem nadeszły niezapomniane finały Byków z Utah Jazz, którymi się ekscytowałem jak pomyleniec, ale tuż po ich zakończeniu i wraz z rozpadem niesamowitej drużyny z Chicago także moja motywacja osłabła. Nadal lubiłem porzucać, ale koszykarzem już być nie chciałem, bo życie jest jak partia szachów i nie każdy może być czarny. Jednak mam do Jordana ogromny sentyment i gdybym musiał wybierać sportowca, który najmocniej wpłynął na moje życie, to byłby nim właśnie on. A jeśli się mocniej zastanowię, to okazuje się, że innych w ogóle nie było.
Drach – Szczepan Twardoch
Słowniki podpowiadają, że drach jest regionalizmem znaczącym tyle, co latawiec, tudzież łobuz. Brzmi mało imponująco, to prawda, ale kiedy zagłębimy się w etymologię, zaczyna nabierać większego sensu i zdecydowanie większych rozmiarów. Wywodzące się z języka niemieckiego słowo Drache budzi już bowiem należny szacunek, bo trudno, żeby smok nie robił wrażenia. I w tych legendarnych stworzeń upatrywałbym genezy tytułu powieści Twardocha, o czym dosyć jednoznacznie wspomina stary mistyk i szaman Pindur w jednej ze swoich natchnionych przemów. Przywołany wprost z proroctw smok jest bowiem wszystkim i niczym jednocześnie: jest doskonałym obserwatorem (grecki drakan znaczy bystrooki), jest żywiołem oraz ziemią, po której stąpają bohaterowie i w której ostatecznie zostają pochowani. To doskonałe ucieleśnienie wszystkowiedzącego, bezstronnego narratora i taką też rolę spełnia w powieści, przemawiając najczęściej z perspektywy oraz głosem śląskiej ziemi nieustannie drążonej i rozsadzanej kopalnianymi szybami – ziemi wielokrotnie w historii dzielonej granicami państwowymi, zaś jeszcze częściej przecinanej torem lotu licznych pocisków oraz ostrzami bagnetów. A przecież mówimy tutaj raptem o niewielkim skrawku terenu w okolicach dzisiejszych Gliwic i Rybnika – rodzinnych stronach autora. Jeśli ktoś w związku z ciasnotą przestrzeni martwi się o stagnację i brak urozmaicenia, to uspokajam: Twardoch jako pisarz ma na swoich usługach coś znacznie potężniejszego, niż zwykłe pole powierzchni. Ma czas. Ma wszystkie te lata i dekady burzliwych dziejów, które łączy jedno miejsce: śląska ziemia właśnie. Nie będę dalej gmatwał, bo za chwilę sam się pogubię we własnym przekazie.
Księgi Jakubowe – Olga Tokarczuk
„Gdyby ludzie umieli zachować swoją wiedzę o świecie, gdyby potrafili ją wyryć w skale, w kryształach, w diamencie i przekazywać w ten sposób swoim następcom, może świat wyglądałby zupełnie inaczej. Cóż nam z tak kruchego tworzywa jak papier? Cóż nam z pisania książek!?[1]”
To są najpiękniejsze momenty w życiu czytelnika. Mam na myśli chwile, kiedy uświadamia on sobie, że trafił na kolejną perłę wśród powieści. Bo na tym to wszak polega: na stałym i niestrudzonym poszukiwaniu kolejnych wspaniałych książek; na syceniu tego niezaspokojonego głodu wielkiej literatury, kiedy po skończonej uczcie z literek klepiemy się z zadowoleniem po brzuszku, jednocześnie zdając sobie sprawę, że uczucie przepełnienia z czasem minie i znów ruszymy na poszukiwanie czegoś wielkiego do skonsumowania. I szukamy, i przebijamy się przez przeciętność, przez wysoki, ale nie wybitny poziom, aż docieramy do kolejnej pod jakimś względem wspaniałej powieści, uzależniającej, pochłaniającej. Procedura się powtarza, książka się kończy, ale w nas na zawsze pozostaje jakiś ślad po niej – sentyment, skojarzenie, cytat, resztka. Po jakimś czasie niby przypadkiem natrafiamy wzrokiem na jej grzbiet pyszniący się na półce i wspomnienia odżywają – cicho, ale uparcie strzelając nam w głowie niczym ugniatana palcami folia bąbelkowa. Po to czytamy, po to też zostawiamy pod ręką najlepsze książki i nie chcemy się z nimi rozstawać. Być może trochę naciągam swoje wrażenia, bo nadal nie jestem w stu procentach przekonany, czy Księgi Jakubowe są dla mnie tym, czym się w tej chwili wydają: powieścią, którą na stałe wpiszę w kanon swoich najważniejszych lektur. Czuję się nią trochę zmęczony, wymiętolony jak dół koszuli włożony w spodnie, przeżyłem w jej towarzystwie ciężkie czytelniczo chwile: fragmentami z mozołem czołgałem się przez treść, charcząc, dysząc i przysypiając ze zmęczenia pośród liter idących wolno jak na pogrzeb. Z drugiej strony miałem świadomość, że jawną niesprawiedliwością byłoby odpuszczenie lektury i zlekceważenie sześciu lat pracy autorki. Ostatecznie zawdzięczam Księgom Jakubowym niełatwe, ale też niezwykle wyraziste chwile spędzone przy czytaniu, stąd moje rozchwianie i niejednoznaczne uczucia. Mam za sobą trudny literacko romans, jestem rozstrojony, więc należy mi się chyba jakaś taryfa ulgowa?
Polaroidy z zagłady – Paweł Paliński
Ej, ale dobra zagłada ludzkości nie jest zła. Każdy z nas potrafiłby z marszu wymienić co najmniej kilka osobistych problemów, które same by się rozwiązały w przypadku takiej czy innej apokalipsy. To prawda, że w zamian doszłyby inne, ale nie ma co się martwić na zapas. Było już bez liku powieści traktujących o szeroko pojętym wyludnieniu świata: zarazie, katastrofach naturalnych, skażeniu środowiska, najazdach kosmitów, mutantów, zombie, Tatarów, starych ludzi na promocję Crocsów i karpia w Lidlu – w zasadzie każdy temat da się przerobić na doszczętną zagładę i pisarze ochoczo z tego korzystają. Nie wiem czy się zgodzicie, ale rozróżniam dwie szkoły pisania o unicestwieniu człowieka i jego świata. Pierwsza proponuje wartką akcję, nieustanną walkę z zagrożeniem, najczęściej jasno sprecyzowanym, dużo krzyku, krwi, narzędzi mordu i ofiar. W tym temacie brylują szczególnie historie z zombie w tle, bo to takie urocze stworzenia, wręcz idealne do roli kuchennego stojaka na noże, tasaki, maczety. Drugą szkołą jest podejście nieco bardziej kameralne i pozbawione ozdobników – skupienie się na tragedii jednostki, jej samotności w obliczu epidemii, prozaicznych i codziennych czynności, sporadycznie przetykanych żywszymi wydarzeniami. Czyli coś bardziej dla duszy (też tej czytelnika), niż ciała. I o ile dziełom z pierwszej kategorii rzadko udaje się wspiąć ponad poziom udanego czytadła, tak powieści sklasyfikowane w tej drugiej grupie często mają ambicję na „coś więcej”. Droga McCarthy’ego coś komuś mówi? A Gwiazdozbiór psa Petera Hellera? Tak na marginesie dodam, że jest jeszcze trzecia szkoła apokalipsy, dopiero raczkująca, która reprezentowana jest przez liczne filmiki na Youtube z mrożącymi krew w żyłach, iście dantejskimi scenami na promocjach w supermarketach. Zupełnie jakby zagłada była już za nami, a pozostało plądrowanie w poszukiwaniu pożywienia i innych dóbr pierwszej potrzeby. Z tego co mi wiadomo żaden literat jeszcze nie podjął się tego tematu, ale to tylko kwestia czasu. A do której szkoły post-apo spakujemy tornister i poślemy Polaroidy z zagłady?
Niewidzialna korona – Elżbieta Cherezińska
Na wstępie muszę się do czegoś przyznać. Otóż zapomniałem o tym cyklu Cherezińskiej i w żadnym stopniu nie tłumaczy mnie to, że do tej pory w jego skład wchodził raptem jeden tom: miętolona przeze mnie dwa lata temu Korona śniegu i krwi. A przecież podobała mi się ona – musiała podobać, skoro nadal stoi u mnie na półce i do tej pory nie pozbyłem się swojego egzemplarza. Teraz Cherezińska znienacka wraca z nową koroną, tym razem niewidzialną (to by wyjaśniało, dlaczego wcześniej jej nie zauważyłem), a ja bez zastanowienia wracam w objęcia cyklu. Robię to co prawda bez wahania, ale z pewnymi problemami pod patronatem Alzheimera, bo dla odświeżenia pamięci byłem zmuszony ponownie sięgnąć po tom pierwszy, przekartkować go i przeczytać kilkanaście ostatnich stron (będących swoistym pomostem fabularnym), a nawet przejrzeć swoje notatki z tamtej lektury oraz odnaleźć wpis z wrażeniami na tym blogasku. Wróciła większość wspomnień, zrozumiałem też dlaczego nie czekałem na kontynuację z wypiekami na twarzy (bowiem Korona śniegu i krwi równie dobrze może stanowić zamkniętą całość, wcale nie domagając się rozwinięcia) i dopiero wtedy poczułem się mentalnie przygotowany do przygody z drugim tomem. Prędko, dajcie mi go, zanim znowu zapomnę!
Betonowy pałac – Gaja Grzegorzewska
Wstęp bym może jakiś napisał. Wypadałoby, żeby nie tak od razu na głęboką wodę z wiadrem pełnym betonu zamiast butów. Wobec tego w akapicie pierwszym i zapoznawczym napiszę, że Betonowy pałac aspiruje do miana polskiego kryminału z najwyższego szczebla, a o wysokiej jakości powieści próbują przekonać nas cytaty z Magdaleny Cieleckiej, zamieszczone tu i tam na okładce. To taka aktorka o warsztacie wąskim jak sztacheta, choć Kasia Cichopek depcze jej już po piętach, przynajmniej takie odnoszę wrażenie, bo na całym tym aktorstwie się w sumie nie znam. I wmawia się nam, czytelnikom, że niby Betonowy pałac to taka świetna lektura, męska, brutalna oraz wymarzony materiał na filmowy scenariusz. Prawda jest natomiast taka, że polska myśl reżyserska już nie takie rzeczy potrafiła koncertowo – przepraszam za wyrażenie – spierdolić, więc wypadałoby się z takimi odważnymi wnioskami pohamować i nie pchać od razu wszystkiego na ekran. Zresztą o ile sobie przypominam, to właśnie Magdalena Cielecka zagrała jedną z głównych ról w kamieniu milowym polskiej kinematografii, jakim z pewnością była ekranizacja S@motności w Sieci Janusza Leona Wiśniewskiego. Podejrzewam, że również była zachwycona potencjałem scenariusza, a film obecnie jest puszczany w zakładach penitencjarnych jako tortura i kołysanka zarazem. Czyli z aktorki żaden autorytet, bo gust ma najwyraźniej mocno wątpliwy, ale nie drżyjcie z obawy: szczęśliwie w sukurs przychodzę ja i zaraz ustalę czy Betonowy pałac jest warty uwagi, czy też od lektury książki można dostać literackiej biegunki i lepiej się nie zbliżać.
Sońka – Ignacy Karpowicz
Powiedzmy, że z Ignacym Karpowiczem trochę się już znamy, ale gdyby nie wytłoczone na okładce książki nazwisko, to nie wiem, czy zdołałbym rozpoznać autora Sońki. Pewnie nie, bo żaden ze mnie wróżbita, a sam Karpowicz raczej kojarzy mi się z innym rodzajem literatury. Wystarczy wspomnieć nieco absurdalne Balladyny i romanse oraz podobne, ale mocniej wbite w rzeczywistość (niczym widły w gnój) Ości. To były powieści obszerne, z pewnością chwilowo w swoim wydźwięku gorzkie i dramatyczne, ale zalane rozrywkową polewą. Sońka jest inna, och, jak bardzo inna. Wystarczyło, że wziąłem w dłonie tę krótką (jak na zwyczaje Karpowicza) książkę o ślicznie stonowanej okładce, bym zdał sobie sprawę, że lektura będzie całkowicie różnym doznaniem od tego, do czego przyzwyczaił mnie autor. To zawsze budzi jednocześnie ekscytację i pewną obawę, bo niejeden już pragnął zbadać niezbadane, zakrzyknął „co? ja nie dam rady?” i poszedł na dno jak siekiera, a na powierzchni został jedynie dryfujący kaszkiecik. Zapomnij więc o Karpowiczu, jakiego znasz, a jeśli z jakiegoś powodu jeszcze go nie znasz, to… cóż, jesteś w uprzywilejowanej pozycji, bo nie musisz zapominać. Natomiast problem może się pojawić w momencie, gdy zechcesz z pamięci wyrzucić Sońkę, bo ta potrafi wejść klinem w myśli czytelnika, zazębić się, zakleszczyć i nie chcieć wyjść. Jak wspomniana siekiera w twardym kawałku drewna, ale to nie poradnik technik dla drwali, więc mimo wszystko wolałbym się już zająć książką. Mogę? Dziękuję.
Zbrodniarz i dziewczyna – Michał Witkowski
Bombowa ciekawostka: kiedy na pełnym spontanie czytałem swoją pierwszą powieść autorstwa Witkowskiego (Drwal) jeszcze nie zdawałem sobie sprawy, że jest on gejem (Witkowski, nie drwal). Niby w treści wiele było akcentów homo, ale przecież równie dobrze mogła to być jedynie taka kreacja, więc nie przykładałem do tego uwagi. Koniec ciekawostki.
Wróble ćwierkają, że gej wyczuje innego geja natychmiast gdy ten się pojawi w pobliżu, a to dzięki czemuś w rodzaju pajęczego zmysłu Spider-Mana, który w chwili zagrożenia doświadcza charakterystycznego mrowienia i wie, że powinien być czujny. Geje mają taki własny homo zmysł czy też gej radar, ale ja go nie posiadam, więc pewność co do orientacji seksualnej Witkowskiego miałbym dopiero, gdyby ten usiadł mi na kolanach, zaczął smyrać mnie palcami za uchem i opowiadać przeróżne świństewka. Nie żeby kwestia takiej czy innej orientacji była jakoś szczególnie istotna w kontekście literatury (proza jest uniseks, homo, bi, hetero), ale chyba chciałem się pożalić jak to uśpiono moją zajęczą czujność. O Drwalu wspominam też z istotniejszego powodu, bo Zbrodniarz i dziewczyna jest nijako kontynuacją poprzedniej powieści, tymczasem stare ludowe porzekadło mówi, że zanim połasisz się na drugą część, warto poznać pierwszą. Ale kim ja jestem, by mówić komukolwiek co ma robić? Co ja sobie w ogóle wyobrażam? Lepiej bym coś wreszcie o samej książce napisał, a nie.