Terror – Dan Simmons

terror1To są takie chwile, gdy nie do końca wiem jak zacząć, bo jeśli teraz nie ujarzmię rumaka emocji, to później czeka mnie jedynie niekontrolowany galop, który nie wiadomo jak i gdzie się zakończy. Spróbuję więc podejść do kwestii nieco na zimno i zaznaczę, że z Simmonsem mieliśmy raczej trudne początki, bo jego Hyperion nie zrobił na mnie większego wrażenia. Moja surowa opinia spotkała się wtenczas z zarzutami, że „chuja się znam”. Pamiętacie? Nie? Cóż, wystarczy, że ja zachowałem czułe wspomnienia z tego incydentu. Oczywiście nie odbieram wspomnianej krytyce racji, bo nigdy też nie twierdziłem, że się znam, ale ten argument nie sprawił jeszcze, że Hyperiona doceniłem (nadal jest mi dość obojętny). Potem Simmons próbował mnie zbałamucić Droodem i w tym przypadku poszło mu już znacznie, znacznie lepiej. Na tyle dobrze, że z miejsca zacząłem się rozglądać za kolejną lekturą jego autorstwa, jednak upatrzony przeze mnie Terror należał wtedy do tych trudno dostępnych powieści – jedynie używane egzemplarze, najczęściej nieciekawe wizualnie, a nic nie smuci mnie bardziej, jak zaniedbana książka, z której wypadają strony, gdy próbuję ją czytać. Bez kitu, nawet afrykańskie dzieci z wydętymi od głodu brzuszkami nie mają startu. Ale od kiedy w księgarniach ukazało się nowe wydanie nie było już wymówek i och, jak bardzo jestem wdzięczny przede wszystkim samemu sobie, że w końcu się skusiłem na lekturę.

Za rdzeń i inspirację dla powieści Simmonsowi tym razem posłużyły niewyjaśnione do tej pory losy jednej z ekspedycji morskiej (choć w zeszłym roku wreszcie udało się zlokalizować wrak HMS Terror – więcej o tym na koniec), która w maju 1845 roku wyruszyła z Anglii w kierunku Archipelagu Arktycznego, by odnaleźć między jego niezliczonymi wysepkami Przejście Północno-Zachodnie, mające znacznie skrócić morskie połączenie między wybrzeżami Atlantyku i Pacyfiku. To była już kolejna wyprawa w nieznane, obarczona dodatkowo ogromnym ryzykiem, bo przez setki lat podejmowano podobne przedsięwzięcia i w najlepszym przypadku kończyły się one utknięciem statków w lodach Arktyki. Najgorszym przypadkiem wydaje się opcja zatonięcia statków wraz z całą załogą, ale Simmons w Terrorze próbuje nam udowodnić, że zawsze mogło być gorzej.

Szczegółowy przebieg nieszczęsnej ekspedycji pod dowództwem sir Johna Franklina do dzisiaj nie został wyjaśniony w satysfakcjonującym stopniu, a losy poszczególnych członków załogi Erebusa i Terroru nadal są nieznane. Bo w wyprawę ruszyły dwa statki, odpowiednio wyposażone i obsadzone doświadczoną załogą, co jednak nie uchroniło ich od ugrzęźnięcia w lodach Arktyki. Oczywiście taka ewentualność była brana pod uwagę, więc oba statki wypełnione były zapasami, które pozwoliłyby marynarzom przetrwać odpowiednio długo aż lód puści i pozwoli im żeglować dalej. Jednak o ile jest więcej jak pewne, że zarówno Erebus jak i Terror zostały powstrzymane przez lód, o tyle na to, co działo się później nie ma już żadnych wiarygodnych świadectw. I w tym miejscu Simmons wkracza ze swoją rolą owijając oparty na faktach rdzeń swoją autorską wyobraźnią oraz talentem do wywołania w czytelniku poczucia grozy.

Terror jest jedną z tych książek, podczas czytania których powtarzałem do siebie w myśli „jejku, jakie to jest DOBRE!”. Głównym bohaterem wydaje się być dowodzący tytułowym statkiem komandor Crozier (sir Franklin trzymał pod swoją pieczą flagowy Erebus), jednak Simmons w swojej narracji zastosował sprawdzony patent ze sprawiedliwym podziałem rozdziałów między kolejne osoby dramatu rozgrywającego się w lodach Arktyki. Tym samym mamy okazję poznać tę bez wątpienia pasjonującą historię z rożnych perspektyw, a jednocześnie w prosty sposób minimalizujemy ryzyko znużenia lekturą, bo każdy kto czytał Pieśń Lodu i Ognia wie, ile przyjemności z czytania daje urozmaicenie bohaterów i tamtejszy podział rozdziałów. Tutaj odczucia miałem podobne, choć Terror jest znacznie bardziej spójny pod względem opowiadanej historii, jej umiejscowienia oraz klimatu. A nastroju na otoczonym arktyczną nocą oraz niewyobrażalnym mrozem statku, który został unieruchomiony niepokojąco hałasującym i napierającym lodem chyba nie muszę opisywać. Jest tak wspaniale namacalny, że chciałoby się go ukroić nożem i postawić na półce.

– Uważają, że to nie zwierzę – kontynuuje Fitzjames. – Że jest na to zbyt przebiegłe, że to coś nienaturalnego… nadprzyrodzonego… że w ciemnościach na lodzie kryje się demon.*

Jak gdyby położenie Erebusa i Terroru było niewystarczająco złe, Simmons postanowił dodatkowo podręczyć bohaterów mieszając w opowieść elementy czysto fantastyczne. Choć to prawdopodobnie złe określenie. Autor bowiem posiłkuje się wierzeniami Inuitów, których w pewnym uproszczeniu mógłbym nazwać szerzej kojarzonymi Eskimosami, ale tego nie zrobię, bo ponoć to dla nich obraźliwe. Inuici noszą kreatywne imiona w rodzaju Orssunquvoq, albo Aipalingiagpoq Amooq (co znaczy tyle co Wielkie Cycki, powaga), zasiedlają lody Arktyki i są mało agresywnym ludem, czego nie można już powiedzieć o ich wierzeniach. Te nie są dla marynarzy życzliwe i znajdują one realne ucieleśnienie w postaci zła czającego się pośród lodu. Zła, które lubuje się w ćwiartowaniu nieuważnych załogantów. Podejrzewam, że takim przesądom (które właśnie odgryzły ci nogę) łatwiej dać wiarę. Te elementy nadprzyrodzone nie na każdego czytelnika podziałają zachęcająco, ale uspokajam zrażonych: są doskonale wpasowane w powieść i wiele ona im zawdzięcza.

Mróz sięgający minus stu stopni Fahrenheita (co odpowiada -73°C), szkorbut, pederastia, praktyczne porady na temat „jak oprawić i zjeść człowieka”, wyjątkowo przerażający potwór z lodu, półnaga Inuitka, cały ogrom poruszających i emocjonujących fragmentów, których nie chcę tutaj przytaczać, choć czuję niepohamowaną ochotę, by się nimi podzielić, a także świetne, skłaniające do zastanowienia i snucia domysłów zakończenie. Simmons zrobił mi niesamowicie dobrze tą powieścią, czułem autentyczny żal, gdy przychodziło mi ją kończyć. Do tej chwili nie potrafię tego przeboleć i za jakiś czas zamierzam do niej wrócić. Nastrój, groza, tempo, przebieg opowieści i wydarzenia, którym świadkujemy – wszystko doskonałe. Takie powieści trafiają się raz na pięćdziesiąt, sto, albo nawet rzadziej.

Na deser dość świeże (wrzesień 2016) sznurki dotyczące odnalezienia wraku HMS Terror:
Po angielsku i po polsku.

* Dan Simmons, Terror, tłum Janusz Ochab, wyd. Vesper, Czerwonak 2015, str. 113.

10 uwag do wpisu “Terror – Dan Simmons

  1. Terror to chyba najlepsza książka Simmonsa i byłoby jeszcze lepiej gdyby zrezygnował z tych fantastycznych wjazdów. Bez nich i tak książka ma wyjątkowy klimat i chyba pełnią one funkcję siana zwiększającego objętość.

    1. Tak właśnie przeczuwałem, że jeśli ktoś znajdzie jakieś wady w Terrorze, to zapewne wskaże elementy nadprzyrodzone. W porządku, rozumiem to, też miałem chwilami takie odczucia. Ale to przecież Simmons, a ja nie spotkałem się jeszcze z jego powieścią pozbawioną tych elementów. No i Kocie i jego Aniu – gdyby nie te elementy, nie byłoby Potwora z Lodu jak również scen z jego udziałem, a te były perfekcyjne i pozbawione skrupułów. Bez nich byłaby to nadal doskonała powieść, ale być może bardziej przygnębiająca, a mniej emocjonująca.

      1. Rzeczywiście, Simmons to typowy „fantasta”, ale ta książka mogłaby by być najlepszą w jego dorobku. Żałuję, że to po prostu nie była rekonstrukcja historyczna; przygnębienie a mniej emocji – chyba jestem na tak. Może dlatego, że nie przepadam za horrorami, nie dlatego, że nie lubię się bać, ale dlatego, że rzadko mnie straszą…

        1. Też mam problem z tym całym straszeniem. Horrory, zarówno te książkowe jak i filmowe, zamiast budzić mój niepokój najczęściej mnie po prostu męczą. Zastanawiałem się już parokrotnie czy to jakiś problem z moją wyobraźnią, czy ja jestem jakiś upośledzony pod względem tego rodzaju emocji. Ale potem trafia się taki Terror, który rzeczywiście mnie niepokoi i odzyskuję wiarę.
          A ostatnio czytałem „Dom z liści” i och, jak on pobudził moje lęki! Świetny, ale minie trochę czasu zanim się tutaj pojawi, bo najpierw muszę odkopać się z kilkunastu zaległych książek, więc jeśli jeszcze nie słyszałaś, to zwróć uwagę. Autor: Mark Z. Danielewski.

  2. Agnes pisze:

    Znakomita powieść, tak bardzo sugestywna w opisach, że czułam chłód, choć czytałam ją upalnego lata. Dla mnie te fantastyczne wstawki były nieprawdopodobne, ale tak znakomite, że czytałam z zapartym tchem. Simmons to mistrz słów.
    „Hyperiona” zaś lubię za rozmach i ogrom poruszanych tematów.

    1. Coś w tym poczuciu chłodu jest. Od razu przypomina mi się letnia lektura „Lodu” Dukaja, o której mógłbym napisać to samo. Natomiast Terror akurat czytałem zimową porą, więc trudno powiedzieć czy odczuwany chłód był zasługą Simmonsa, czy… rzeczywistego styczniowego chłodu.
      O „Hyperionie” już nie chcę pisać. Zostawię to fanom ;)

  3. Podpisuję się pod każdym słowem. Dla mnie to jedna z najlepszych książek jakie kiedykolwiek czytałem, a z pewnością, podobnie jak „Na południe od Brazos” McMurtry’ego, książka 2015 roku. Ale ja lubię takie historie, tego typu klimaty. I zupełnie nie przeszkadzało mi w tym wypadku to, że mniej więcej znałem finał, wiedziałem jak to się skończy/-ło. Cieszy mnie także fakt, że autor postanowił pozostawić przy życiu komandora Croziera, którego bardzo polubiłem, można powiedzieć, ze sprawiedliwości stało się za dość, czy coś w tym stylu :)

    1. No tak, finał był niby ogólnie znany, ale według mnie Simmons i tak wybrnął z niego po mistrzowsku zostawiając czytelnikowi pole do interpretacji, niedomówienia i powody do zastanawiania się nad losem kolejnych bohaterów. Poniżej poruszę kilka pytań, które do tej pory czasami wracają mi do głowy (a bezpośrednio po lekturze tłukły mi się po łbie przez kilka dni), a które dotyczą zakończenia powieści, więc jeśli ktoś nie czytał, zalecam sobie stąd iść i przeczytać książkę.

      Np. kim były zwłoki na koi Croziera? To jakaś metafora i reprezentacja jego samego w „starej” formie? A może to ktoś z trójki, która wybrała się pieszo z obozu ratunkowego? Albo ktoś, kto pozostał na statku gdy wszyscy go opuszczali? Czy Crozier w ogóle przeżył postrzały, czy jego wątek „eskimoski” to tylko wymysł i miraż umierającej świadomości komandora?

      Ogólnie rewelacja i niezwykle stymulująca mnie lektura.

Dodaj komentarz