Jaskinia filozofów – José Carlos Somoza

jaskinia-filozofowSomozę już znamy. „Klara i półmrok” pomimo wahań formy i pewnych udziwnień, była lekturą więcej niż znośną, z udanym wątkiem kryminalnym i dla równowagi mało przekonującym założeniem hiperdramatyzmu, który był pomysłem tak absurdalnym, że nawet moja autokorekta w kreatorze tekstu przypomina mi czerwonym szlaczkiem o jego niedorzeczności. Cóż, każdemu zdarzają się potknięcia, jednak doceniam u Somozy pewną samodzielność, kreatywność i chęć, aby powieść o zabijaniu człowieka przez innego człowieka, by tego drugiego mógł potem ścigać trzeci człowiek (nuda!) uatrakcyjnić w jakiś niekonwencjonalny sposób. Ten cały hiperdramatyzm nie sposób uznać niczym innym, jak kocopołami (precz z autokorektą!), ale pierwsze śliwki-robaczywki za płoty, więc skusiłem się na ponowne podejście do Somozy. A trzeba wiedzieć, że „Jaskinia filozofów” jest polecana w większości modnych ostatnio zestawień kryminałów spoza Skandynawii i już to samodzielnie powinno wystarczyć na zachętę. Dodatkowym bodźcem (dla mnie kluczowym i decydującym) okazały się realia powieści, bo starożytna Grecja zawsze jest w stanie przyciągnąć moje skupienie oraz uwagę. I wcale nie dlatego, że funkcjonowało wtedy społeczne przyzwolenie na to, by starzy i obowiązkowo brodaci filozofowie oraz poważani artyści urządzali homoseksualne orgietki z nastoletnimi efebami o młodych, umięśnionych i błyszczących od oliwki ciałach. A teraz to nawet poczciwego trójkąta zorganizować nie wolno, bo sąsiedzi dzwonią po policję, że za głośno. Pewnie, bo taki chaos, że nie wiadomo za co się złapać. Stąd zrozumiała moda na kneblowanie (ja tam nie wiem o czym w ogóle piszę, ale kolega opowiadał, więc chciałem się podzielić).

Założenie jest takie: na dobry początek znajdujemy zmasakrowane zwłoki młodzieńca, ucznia Akademii Platońskiej. Diagnoza pada podejrzanie szybko – za sprawcę uznajemy wilki, bo mają ostre kły, pazury i jedzą mięso – znamy to z „Czerwonego kapturka”. I tajemnica zapewne w ten sposób by się rozwikłała, gdyby na scenie nie pojawił się ktoś uciążliwy, kto zaczyna węszyć wokół tego nieszczęśliwego wypadku. W tym przypadku jest to Diagoras, były mentor ofiary, powodowany intuicją i pamiętający ostatnią rozmowę z zastanawiająco przerażonym chłopcem. Ponieważ sam jest jedynie filozofem i ówczesnym belfrem, do współpracy zaprasza Heraklesa Pontor – słynnego Tropiciela Tajemnic (fikuśnie poetyczne określenie detektywa). I zaczyna się rozplątywanie supła zagadki. Gdyby jednak się skoncentrować jedynie na wątku śledztwa, to „Jaskinia filozofów” ledwo doczołgałaby się do etapu z etykietą „przeciętność”. Zaskoczenia tutaj niewiele, emocji też poskąpiono, a twisty fabularne, nawet gdy jakieś od biedy występują, to są na tyle przewidywalne, że trudno pomimo chęci uznać je za twisty.

To, co zapewnia powieści dozę świeżości, to jej druga płaszczyzna. Okazuje się bowiem, że historia Heraklesa, Diagorasa i krwawej pulpy w roli zwłok jest dziełem anonimowego autora, nad przekładem którego pracuje bliższy współczesności Tłumacz. Każdy rozdział okraszony jest przypisami jego pióra, spostrzeżeniami ułatwiającymi odbiór i podświetlającymi warte odnotowania dwuznaczne fragmenty. Śledztwo Heraklesa biegnie swoim torem, a tymczasem Tłumacz dostrzega w treści elementy eidetyczne, czyli powtarzane do znudzenia schematy słów i określeń, których ukryta symbolika przywodzi na myśl dwanaście prac Herkulesa. Te obrazy i liczne metafory wielokrotnie zaburzają realizm sceny, istniejąc gdzieś „obok”, ale skutecznie wbijają do głowy czytelnika przekaz. Robią to na tyle natrętnie, że Tłumacz dostaje bzika na punkcie drugiego dna powieści, zaczyna się obsesyjnie głowić nad tym, co chciał przekazać anonimowy autor oryginału. My dzięki temu zyskujemy drugą tajemnicę czekającą na rozwikłanie, jak się później okaże – również o zabarwieniu kryminalnym. Nie wiem, czy zrozumiale to wyjaśniłem, ale trudno. Ważne, że obserwujemy zmaganie się Heraklesa ze zbrodnią, a jednocześnie Tłumacza nad przekładem. Dwa w jednym, jak urodziny w rocznicę ślubu.

„Jaskinię filozofów” należałoby zaliczyć do grona eksperymentów literackich. Obszerne przypisy zapewniają powieści poboczną płaszczyznę odbioru i interpretacji. W pewnych momentach starożytni bohaterowie przebijają ścianę dzielącą Tłumacza i ich fikcyjny, literacki byt. Wręcz wracają się do niego, tak jakby widzieli go pracującego nad przekładem. Sporo zyskuje na tym niepokojąca atmosfera paranoi, udzielająca się Tłumaczowi, który angażuje się w powieściowe wydarzenia niczym stara kobieta przy telenoweli, albo ktoś o słabych nerwach w oglądanie horroru. No wiecie, krzyczenie do ekranu „nie! Nie idź tam! To morderca!” i takie tam emocje. Tego rodzaju dwutorowa treść to coś nieczęsto spotykanego. Owszem, na myśl przychodzi powieść szkatułkowa, gdzie jeden wątek zawarty jest w drugim, ale te nie zawsze wpływają wzajemnie na swój kształt, modelując go według potrzeb. Tutaj jedna strona wpływa na kondycję drugiej, a w dodatku miałem wrażenie, że jestem stroną trzecią.

Somoza nieco podbudował swój wizerunek w moich oczach. Co prawda ponownie nie wszystko udanie zagrało (licho wypada szczególnie rozwiązanie zagadki śmierci młodzieńca), pojedyncze elementy kuleją, ale jest znacznie lepiej i jako całość powieść wypada zadowalająco. Być może moją obiektywną opinię przysłania sympatia do wszystkiego, co związane ze starożytną Grecją, ale nie widzę sensu, by się tego wyrzec i ujmować z tego powodu wartości „Jaskini filozofów”. Wielbiciele klasycznych kryminałów mogą się zawieść (choć powieść zgarniała nawet jakieś prestiżowe nagrody w tym gatunku), ale jeśli ktoś lubi poeksperymentować czytelniczo, to niech zanotuje w pamięci tytuł.

Jedna uwaga do wpisu “Jaskinia filozofów – José Carlos Somoza

Dodaj komentarz