Klara i półmrok – José Carlos Somoza

Pierwsze, co się rzuca w oczy w przypadku tej powieści, jeszcze zanim na dobre rozpoczniemy lekturę, to fakt, iż polski przekład przygotowały trzy tłumaczki (wyd. Muza, Warszawa 2009 – mój egzemplarz pachnie ślicznie). Dosyć zastanawiające zagranie i chętnie poznałbym przyczyny takiego osobliwego zabiegu, bo „Klara i półmrok” nie jest jakimś literackim molochem, żeby do przekładu angażować aż trójkę kobiet, a poza tym, gdzie kucharek sześć, tam musztarda po obiedzie i sporo menstruacyjnego nabzdyczenia. Ale porzućmy już te zbędne dywagacje, bo oto dostąpiliśmy zaszczytu obcowania z kryminałem, który nie pochodzi z kraju skandynawskiego. Co więcej, powstał on na półwyspie iberyjskim i wyszedł spod ręki Hiszpana urodzonego na Kubie, więc koło wyeksploatowanych mroźnych klimatów on nawet nie stał. Oczywiście nieco po raz kolejny wyolbrzymiam, ale czasami mam wrażenie, że na jeden kryminał spoza Skandynawii przypadają cztery szwedzkie, dwa norweskie i jeden jakiś duński nawet się trafi. Tym bardziej należy docenić okazję do rozgrzania gatunku nieco cieplejszym klimatem, choć przecież „Klara i półmrok” ma już dekadę na karku.

Hiperdramatyzm – kierunek w sztuce, gdzie obrazem jest człowiek. To ludzkie ciało jest płótnem, które artyści napinają i gruntują (na swój pokrętny sposób), aby potem ułożyć je w wybranej pozie, nałożyć farby, odpowiednio oświetlić i wystawić w galerii. Nie słyszałeś o hiperdramatyzmie? Ja też nie, wszak jest to fikcja literacka, odautorski pomysł, który według Somozy anno Domini 2001 mógł się ziścić już w 2006 roku. Tymczasem mamy rok 2011, a w galeriach sztuki nadal nie doświadczymy ludzkich płócien w wymyślnych układach, pozujących tak przez osiem godzin dziennie. Wcale się nie dziwię, bo cały ten zamysł, według mnie, jest co najmniej głupi, z założenia brzmi głupio i równie głupio prezentowałby się na co dzień. Somoza zupełnie mnie nie przekonał do swojej wizji, gdzie bogacze kupują pomalowane ludzkie dzieła, które przez kilka godzin dziennie stoją bez ruchu w salonie ich rezydencji, albo w ogrodzie. Do tego dodajmy niedorozwinięte wyobrażenie portretów (ludzie ucharakteryzowani na podobieństwo innych), czy przedmiotów codziennego użytku. To ostatnie brzmi równie bzdurnie, jak scenariusz kolejnego odcinka „Trudnych spraw” na Polsacie, bo ludzie służący jako lampka nocna, stolik do kawy, czy krzesło, na którym siadają tłuste szychy, to coś tak abstrakcyjnego, że aż kompletnie w tym przypadku niewyobrażalnego i psującego poważny wydźwięk powieści.

To wszystko ma oczywiście zwrócić uwagę czytelnika i kazać mu się zastanowić, gdzie kończy się człowieczeństwo, a zaczyna sztuka przez duże „Szy” – sztuka hołdująca kultowi ciała, rezygnacji z życia prywatnego i uczuciowego, a nawet potrzeby wydepilowania brwi (bo przecież malarz musi mieć czyste płótno). Jednak co z tego, że zamysł słuszny, skoro obraz całości kwaszą te idiotyczne elementy hiperdramatyzmu. Ilekroć Somoza z pełną powagą i zaangażowaniem brał się za zobrazowanie pozostającej w bezruchu ludzkiej lampy, albo opisu fotela w postaci dwóch splątanych ze sobą umięśnionych ciał, to mnie ogarniało jakieś niemiłe wrażenie, że czytam dystopiczną parodię.

Dodatkowym utrudnieniem w lekturze była dla mnie ślamazarność pierwszych fragmentów powieści. Owszem, prolog jest względnie udany, bo zaginięcie jednego z najbardziej znanych obrazów w postaci nastoletniej Annek, poćwiartowanej i odnalezionej potem w Lasku Wiedeńskim, to wcale nielichy początek. Śledztwa prowadzone równolegle zarówno przez policję, jak i służbę odpowiadającą za bezpieczeństwo dzieł sztuki, chyba najbardziej zwraca uwagę na pewien rozpad i skarłowacenie człowieczeństwa. O ile policja traktuje przypadek Annek jako bestialskie morderstwo, tak już służba ochrony dzieł podchodzi do tego w kategorii zniszczenia płótna wartego 50 milionów dolarów, autorstwa ekscentrycznego artysty. Właśnie tak – nie człowieka, niewinnej nastolatki, ale obrazu w oryginale, jaki reprezentowała. Cały ten misterny, kryminalny wątek rozbija się jednak o początkową drętwotę narracyjną, która nie pozwala na odpowiednim poziomie cieszyć się i frapować lekturą. Może to kwestia jakości tłumaczenia, rozbitego na trójkąt pań, a może nie – może już Somoza tak mało zachwycająco zaczął, ale najważniejsze, że od części drugiej fabuła nabiera odpowiedniego tempa i zabiera ze sobą czytelnika, który ani myśli przerwać teraz czytanie (choć wcześniej miał taką ochotę). Kulminacją jest szaleńczy rytm części ostatniej, prowadzącej do naprawdę fajnego, emocjonująco napiętego finału.

Jestem nieco rozdarty. Z jednej strony sam wątek kryminalny ostatecznie mnie wciągnął, może nieszczególnie zaskoczył, ale na pewno nie pozwolił się nudzić (początki bywały trudne). Nie najgorzej wypada sfera mentalności bohaterów, ich walka z własną przeszłością, słabościami, przyzwyczajeniami, lękami. Co prawda miejscami z łatwością da się w tym dostrzec kliszę i nikłą oryginalność, ale zasadniczo Somoza zachowuje umiar i zaoszczędza czytelnikowi niepotrzebnego zdegustowania sztampą. Trafiona jest również scenografia, bo świat sztuki gwarantuje dozę uniwersalnego artyzmu miło widzianego w literaturze. Treść obfituje więc w szeroką paletę kolorów, zabawę odcieniami i na swój powikłany sposób zapewnia to powieści pewną całościową kwiecistość, urozmaicając i odrywając fragmentami od bezdusznego wątku śledztwa. Słowem – amatorzy malarstwa też znajdą tutaj coś dla siebie.

Z drugiej strony, nie potrafię Somozie wybaczyć miejscami słabo przemyślanej otoczki i niekiedy kretyńskich pomysłów, które najwyraźniej miały oddać rozmiar upadku ludzkiej godności, a tymczasem swoją żenującą abstrakcją jedynie rozbijały powagę narracyjną. To jakby na rodzinnej stypie nabity niczym rewolwer wujek tańczył na stole kankana.

Musisz sam ocenić, czy to przełkniesz.

4 uwagi do wpisu “Klara i półmrok – José Carlos Somoza

  1. co do hiperdramatyzmu… nie jest to taki głupi pomysł. W sensie: nie jest to taki nierealny pomysł ;-). Było już merde artysty w konserwie, była już pusta sala oświetlona jedną lampą, był już czarny kwadrat na białym płótnie, był papież pod meteorytem a Nieznalska to nawet w ramach sztuki planowała chyba gdzieś w Austrii się rozebrać i stać nago… myślę, że hiperdramatyczne obrazy ludzkie również by się przyjęły. Ba, ten kierunek zaliczylibyśmy do nurtów umiarkowanych i konserwatywnych uwzględniając co się w arcie dzisiaj dzieje ;-)

    nie wiem czy autor celowo nie poszedł w skrótowość? Może umyślnie nie stworzył fabuły komfortowej aby czytelnikom nie umknęła hiperbola?

  2. zsiaduemlekO pisze:

    No tak, w czasach, kiedy gimnazjalista idąc przez miasto słucha hip hopu z telefonu komórkowego w systemie mono, wszystko jest możliwe. Hiperdramatyzm jest jak najbardziej możliwy, ale to nie zmienia faktu, że jest głupi jak pokaz nowej linii ubrań z papieru i folii. Nie potrafiłbym się „otworzyć” na tego rodzaju sztukę i pomysły o których wspominasz, a które już zaistniały. W tej materii jestem zwolennikiem klasycznych technik.

    1. Anonim pisze:

      też mamy podejście klasyczne, ale czasy nas wyprzedzają i spychają do defensywy. Kierunek nadają zwolennicy paczkowanego gówna. Sądzę, że dziwaczny pomysł autora wynika z tej obserwacji, ale nie czytając książki… wiadomo ;-)

Dodaj komentarz