Bastion – Stephen King

bastionMnie też w sumie trochę dziwi fakt, że Król Stefan dopiero teraz wjeżdża swoją literacką karocą w skromne półki moich książkowych regałów. Nie to, żebym miał do Kinga jakiś uraz i gardził jego twórczością, bo już parę razy się zetknęliśmy – dawno temu, jeszcze przed erą powszechnego Internetu z nudów przeczytałem Grę Geralda, a będąc w wojsku podjąłem nieudaną próbę lektury Miasteczka Salem (nie dokończyłem, ale nie pamiętam dlaczego, pewnie wolałem pić tanie wina na przepustce). Później Kinga jakoś świadomie unikałem (co nie było łatwe ze względu na jego pisarską płodność), a powodów mógłbym zapewne znaleźć kilka, jednak nie było to nic osobistego, a wypracowanej przez dekady i w pełni zasłużonej pozycji literackiej nikt – tym bardziej taki bubek, jak ja – nie powinien mu odmawiać. Jak więc do tego doszło, że wreszcie przyszło mi czytać Kinga? Winy należy upatrywać w moim cyklicznie powracającym apetycie na powieść w klimatach post-apo i przeglądając już kolejne zestawienie gatunku nie mogłem przegapić Bastionu, choćbym bardzo chciał. Mający 1200 stron kloc musi się rzucić w oczy i wymaga przy tym uważnego obchodzenia się z nim, bo lepiej nie upuścić sobie takiej książki na stopę. Przez wiele lat ignorowałem Kinga, a teraz przyszło mi się zmierzyć z jego dziełem o gabarytach zdolnych pomieścić cztery inne powieści. Taki to chichot losu mnie spotkał. Podwijam rękawy i do (literackiego) dzieła.

Ramy gatunku post-apo wymagają, by ludzkość wymarła i – niespodzianka – w Bastionie ludzkość wymiera. Naturalnie nie cała, bo w takim przypadku należałoby już zakończyć powieść, a czytelnik to jednak chce czytać o tym, jak niecały 1% niedobitków radzi sobie w nowej sytuacji. Co się stało z pozostałymi 99%? Dopadła ją grypa, a raczej wyjątkowo złośliwa i śmiercionośna odmiana tej powszechnej choroby. Złapanie grypy na nikim nie robi już większego wrażenia, więc początkowo nikt nie wraca uwagi na wyjątkowo dużo zarażonych w swoim codziennym otoczeniu, natomiast Władza stojąca za zmutowanym wirusem supergrypy uparcie tuszuje problem (znaną metodą tematów zastępczych), jednocześnie po cichu próbując sobie z nim poradzić (liczne kwarantanny, desperackie próby wynalezienia szczepionki). Ale jest już za późno, gdy zwłoki kolejnych ofiar trzeba przerzucać widłami i zapełniać masowe groby spycharką. Szach i mat, makao i po makale. Pozostaje pozamiatać oraz zgasić światło.

O początkach, rozwoju i zakończeniu epidemii Kapitana Tripsa (tak nazwano wirus) opowiada pierwsza część książki, a jej ozdobą są podane w telegraficznym skrócie sposoby, na jakie umierali zarażeni nieszczęśnicy. Drobiazg, a cieszy czytelnika. Następnie przechodzimy do części drugiej, w której poznamy losy tych niewielu wybrańców, którzy z jakichś powodów są uodpornieni na wirus i w efekcie udaje im się przeżyć. Rozrzuceni po całych Stanach Zjednoczonych (King patriotycznie skupia się wyłącznie na swojej ojczyźnie) zaczynają mieć jednakowe, mistyczne i prorocze sny, w których na przemian pojawia się pewien Mroczny Mężczyzna oraz stara, stuośmioletnia kobieta. Oboje namawiają śniących, by ci przyłączyli się do tworzących się właśnie po obu stronach Gór Skalistych grup i jasne jest, że pachnie to rozgrywką między wiecznym Złem oraz Dobrem. Kolejni bohaterowie decydują się na przyłączenie do jednej z grup i ruszają w drogę, a my będziemy im biernie towarzyszyć. Cała część druga to szerokie studium ludzkich postaci, które próbują się odnaleźć w całkowicie nowej sytuacji i poradzić sobie z ogromnymi stratami, bo niezależnie jak liczną rodzinę posiadali przed nadejściem supergrypy, teraz pozostali na świecie sami, bez nikogo bliskiego w pobliżu.

W ten sposób rozpoczyna się ich przejmująca tułaczka, której zwieńczeniem jest dotarcie do punktu zbornego wybranej grupy i odbudowa sprawnie funkcjonującej społeczności. Reprezentująca Dobro Wolna Strefa osiada gdzieś na wschodzie kraju i podejmuje się desperackiej resuscytacji na demokratycznych prawach, zasadach, władzy, porządku oraz organizacji życia codziennego. Jednocześnie na zachodzie, w dawnej stolicy rozpusty – Las Vegas – pod ciężkim butem Mrocznego Mężczyzny w siłę i liczebność rośnie dyktatura złożona z byłych kryminalistów, wyrzutków i wykolejeńców. Konflikt jest nieunikniony.

Tym sposobem dochodzimy do części trzeciej i ostatniej zarazem, która budzi najmocniej skojarzenia z opowieścią drogi. Napiszę o niej niewiele, bo to jest taka chwila, w której zupełnie niepotrzebnie mógłbym zdradzić zbyt wiele. Wspomnę wyłącznie, że ta część świetnie spisuje się w swojej roli – to czas rozliczeń i pożegnań z kolejnymi bohaterami. Tempo opowieści znacznie wzrasta, a King nie daje nam chwili wytchnienia i udaje mu się sowicie wynagrodzić nas za dotarcie do tego momentu.

Trzy części, każda nieco inna z natury. Kingowi pisarsko nic nie można zarzucić, choć w przypadku Bastionu pewną trudność może stanowić absurdalnie duży rozmiar powieści. Nie jest problemem trafić na opinie, że książka jest przegadana, rozciągnięta i rozdmuchana jak żaba słomką. W pierwszym odruchu można się zgodzić, bo początkowe dziesiątki stron nie budzą refleksji. To kolejni bohaterowie urządzające gadu-gadu, kolejne portrety psychologiczne złożone z kolejnych zdań. Niektórzy czytelnicy uznają to jednak za zaletę, bo przecież by bohater był wiarygodny, trzeba mu nieco czasu poświęcić i należy to oddać Kingowi, bo jego wyobraźnia w kreowaniu życiorysów postaci wydaje się nie mieć dna. Ale autor nie zamierza przestawać: po trzystu stronach nadal z rozmachem wprowadza do powieści nowych bohaterów i początkowo łatwo jest się w tej szerokiej obsadzie personalnej nieco zagubić, przegapić coś istotnego, pomylić jednego bohatera z drugim, bliźniaczo podobnym. Wprawa przychodzi z czasem i kiedy wreszcie zaczniemy wyraźniej rozróżniać kolejne osoby dramatu (już wyraźniej naświetlone przez autora) to lektura nie stawia żadnych oporów.

Owszem, nadal King lubi dać się ponieść rozwlekłości, ale do tego czasu czytelnik powinien się już z tym pogodzić. Rozdmuchanie treści jest zauważalne zarówno w pierwszej jak i drugiej części (trzecia wydaje się zwięźlejsza). W tak długiej powieści muszą się trafić elementy, które mogą nie przypaść indywidualnym gustom. Mogą to być detale, jak piosenka „Mała, czy możesz polubić swojego faceta”, która przy kolejnym już wspomnieniu staje się coraz bardziej irytująca w sposób, w jaki uciążliwe potrafią być maglowane bez przerwy radiowe hity puszczane w rozgłośniach. Ale to zupełny drobiazg. Gorzej, jeśli komuś nie posmakują mistyczne elementy powieści, bo są one istotnym filarem Bastionu, choć nie powiedziałbym, że King przesadził z ich ekspozycją. Są ważne, jednak nie nachalne. Nie zabraknie oczywiście ulubionych krajobrazów każdego fana post-apo – okazałych pustynnych połaci, szos z porzuconymi autami, opuszczonych i przerażająco cichych miast z martwymi ofiarami grypy w domach. W takich otoczeniach wyjątkowe wrażenie żalu pozostawiają w czytelniku wszelakie zgony postaci, często nagłe, bezpardonowe i bez nikogo w pobliżu, kto mógłby się ulitować nad zwłokami. Można mlasnąć z ukontentowania.

Co ciekawe, choć Bastion ukazał się pierwotnie w 1978 roku, to w roku 1990 (w którym ma również miejsce akcja powieści) jego treść została przez autora uaktualniona o wiele odniesień popkulturowych i ponownie wydana bez skrótów. Piszę o tym, bo pewnie nie tylko ja podczas lektury się zastanawiałem, jak to możliwe, że w powieści z 1978 roku wspomniano m.in. o Koszmarze z Ulicy Wiązów i jakim cudem czytam w niej o światowej premierze nowego filmu Toma Cruise’a. Tego rodzaju rozwinięć jest w Bastionie więcej i nawet przyjemnym jest wyłapywanie wszystkich odniesień, które nie miały prawa istniej w pierwszej wersji powieści.

Bastion zyskuje w trakcie lektury. Spędziłem z nim wiele wieczorów (z racji rozmiarów więcej niż zwykle) i może nie tyle się coraz mocniej zakochiwałem, co się do niego chyba przyzwyczajałem. Zawsze był i przywykłem już do myśli, że przed snem znów do niego wrócę, a pierwsze wieczory po zakończeniu opowieści wydawały mi się w jakimś sensie puste. Nie była to tęsknota jak za utraconą miłością, ale jakiś niełatwy do zaakceptowania brak, podobny do uczucia, jaki ma się po wypadnięciu kolejnych mlecznych zębów. Niekomfortowa dziura, choć pocieszeniem jest świadomość, że niedługo wypełni ją coś nowego.

 

5 uwag do wpisu “Bastion – Stephen King

  1. Wolę ekranizację „Bastionu”. Po lekturze pomyślałem, że chyba nieprędko znów sięgnę po jakąś powieść Kinga. I już trzeci rok, jak nie sięgam.

    1. Masz na myśli ten serial? Bo trudno mi sobie wyobrazić, że ktoś zmieścił całą fabułę w pełnometrażowym filmie. Jakoś nie ciągnie mnie do obejrzenia ekranizacji więc pewnie się nie podejmę, ale zawsze warto wiedzieć.Co do Kinga – również podchodzę do niego z dystansem i póki co nie mam nawet w planach innej lektury jego autorstwa. W sumie czaiłem się na cykl Mrocznej Wieży, ale trochę mnie zniechęca jego rozmiar. Może jak nabiorę nieco odwagi…

      1. Tak, myślałem o miniserialu Tylko cztery odcinki i warstwa metafizyczna jakaś taka łatwiejsza do strawienia, niż w książce.

  2. Ten, który kroczy pośród łanów kukurydzy… „Bastion” ma w sobie to coś, co pozostawia za sobą obrazy, wizualne bańki, które wracają od czasu do czasu. :)

Dodaj komentarz