Marsjanin – Andy Weir

MarsjaninPojawił się pomysł na porno w kosmosie. Podobno nikt tego jeszcze nie robił w prawdziwie zerowej grawitacji, a nawet jeśli, to nie pozostał z tych figli żaden materiał filmowy. Więc najtęższe głowy w branży rzuciły ideę, by wysłać w kosmos słynnego Łysego z Brazzers i jakąś atrakcyjną cizię do pary, a ci zrobiliby już to, co leży w ich obowiązku. Im więcej materiału nakręcą, tym lepiej, bo z czegoś muszą filmik zmontować, dlatego trzeba kogoś z kondycją. Wyobrażam sobie, że byłoby sporo scen, w których bohaterowie w miłosnym uniesieniu nieważkości obijają się o przeróżne elementy scenografii, ściany, sufity i podłogi ich „rakiety pożądania”, bo te nigdy nie należały do przestronnych. To wszystko trzeba wyciąć, bo nie jest seksi, a powstałe przy okazji siniaki ukryć. Ale może by się udało wykroić dziesięć minut bezkolizyjnego, bezpiecznego seksu na filmik do sieci – dłuższych i tak nikt przecież nie ogląda w całości. Trzeba przyznać, że cały zamysł jest wielce ambitny i osobiście z niecierpliwością oczekuję na kolejne wieści oraz ostateczny produkt. Łysemu z Brazzers po takim wyczynie pozostałoby już tylko ubieganie się o fotel prezydenta USA, a nawet prezydenta świata. Albo mógłby zechcieć wybrać się z seks-misją na Marsa, by po raz kolejny zostać pionierem i zasłużyć na własne miejsce w podręcznikach historii. To jednak przyszłość, odsuńmy ją póki co na margines, a tymczasem musimy zadowolić się bardziej tradycyjnymi i niestety mniej widowiskowymi wyprawami na Czerwoną Planetę. Własną wizję jednej z takich ekspedycji przedstawi nam Andy Weir.

Akcja rozwija się błyskawicznie. Na dobrą sprawę jeszcze dobrze się nie ułożyłem na łóżku z lekturą, a już główny bohater powieści został na Marsie sam, skazany na śmierć. Bo była burza piaskowa i cała sześcioosobowa ekipa musiała się natychmiast ewakuować z niegościnnej powierzchni planety. W całym tym zamieszaniu Mark Watney traci przytomność, a reszta załogi odlatuje bez niego, zakładając, że i tak jest trupem. Gdy ten odzyskuje świadomość zaczyna żałować, że nie jest martwy – został bowiem na Marsie sam, uznany za martwego (więc nikt po niego nie zamierza wracać), bez możliwości kontaktu z cywilizacją i około miesięcznymi zapasami pożywienia oraz wody. Teraz wiadomo: dla Marka rozpoczyna się dramatyczna walka o przeżycie, a dla nas – czytelników – coś w rodzaju współczesnego Robinsona Crusoe. Ale bezludna wyspa w porównaniu do bezludnego Marsa to wymarzone miejsce na wakacje.

Planeta zawdzięcza swój słynny czerwony kolor tlenkowi żelaza, który wszystko pokrywa. To nie jest tylko pustynia. To pustynia tak stara, że dosłownie rdzewieje.*

Taki punkt wyjścia obrał sobie Andy Weir dla swojej powieści i ja chętnie w tym miejscu zakończę streszczanie fabuły. Nie zrozumcie mnie źle, bo jest co streszczać, a kolejne kluczowe wydarzenia następują po sobie w ekspresowym tempie, ale musiałbym w takim przypadku odsłaniać kolejne karty, którymi zamierza zagrać autor i odrzeć Marsjanina z warstwy dramatyzmu, który niosą. Poza tym wydaje mi się, że taki skrót powinien w zupełności wystarczyć, by świadomy czytelnik już wiedział czy książka go interesuje. Dla jasności dodam jedynie, że powieść nie ma nic z fantastyki i jeśli ktoś oczekuje, bądź obawia się wątków pozaziemskiej cywilizacji to informuję: kosmitów i innych cudaków brak.

Marsjanin utrzymany jest w konwencji dziennika, przynajmniej przez większość czasu. Watney pisze coś w rodzaju pamiętnika, bo pewnie uznał, że i tak nie ma wiele więcej do roboty, a kolejne Sole (marsjańska doba, dłuższa od ziemskiej o ok. 40 minut) zbliżają go do chwili, gdy będzie zmuszony – jak to mówią – albo srać, albo oswobodzić wychodek. Od popadania w czarne myśli chroni Marka jego niezmordowany dobry humor, żart, ironia, ale przecież nie został wybrany do tej misji tylko z powodu umiejętności dowcipkowania. Za znacznie bardziej pomocne uznano jego zdolności mechaniczne oraz botaniczną wiedzę i właśnie na nich bohater oprze swoją próbę przeżycia (bardzo zresztą słusznie, bo dobrym humorem się nie naje). Łatwo przewidzieć, że w całej przygodzie będzie trochę klasycznego MacGyvera (choć nie tak bezczelnie nierealnego) i radzenia sobie w krytycznych sytuacjach, ale Marsjanin nie pretenduje do miana twardego sci-fi. Dużo tutaj uproszczeń, szczególnie w fizyczno-chemicznych zagadnieniach i obliczeniach, prawdopodobnie dlatego, by nie zniechęcić nikogo naukowym bełkotem. Nie podejrzewam, by autor traktował czytelnika jak głąba, który i tak nie zrozumie, więc po co się ścierać. To raczej wynik wstępnych założeń powieści, by skoncentrować się na dramatyzmie i utrzymywać równe tempo zdarzeń. Watney nie omija naukowych wywodów, ale przedstawia je w bardziej przystępny i obrazowy sposób, nie popadając przy tym w wymądrzanie się. Obstawiam, że w treści znalazłoby się trochę nieścisłości, ale po pierwsze: ja się ich nie doszukiwałem, a po drugie: nawet gdybym chciał je wychwycić, to prawdopodobnie bym nie potrafił, bo ostatnio na Marsie byłem nigdy i się nie znam.

Wnioski z tego płyną następujące. Marsjanin jest niezwykle przystępnym dramatem sci-fi, ulokowanym gdzieś na skali równie daleko od fantastyki sci-fi, jak i twardego sci-fi, czyli bezpieczny wybór. To powieść zdatna do lektury w zasadzie dla każdego, kogo zainteresuje jej tematyka. Na Marsie nie zabraknie chwil dużego napięcia, ale czas na rozluźnienie i posłuchanie muzyki disco też się znajdzie. Chyba nie wyrządzę Marsjaninowi wielkiej krzywdy, jeśli określę go czytadłem, ale w tym pozytywnym sensie – zapewnia doskonałą oraz intensywną rozrywkę na dwa, trzy wieczory. Czasem krócej, bo to ten rodzaj lektury, od którego trudno się oderwać i stale ma się ochotę na jeszcze jeden krótki rozdział. A potem następny. Być może dla niektórych dodatkową zachętą będzie informacja, że Ridley Scott dostrzegł potencjał powieści Andy’ego Weira i jeszcze przed końcem tego roku będzie okazja obejrzeć ekranizację. Tylko nie oglądajcie zwiastunów, bo zdradzają zbyt wiele.

* Andy Weir, Marsjanin, tłum. Marcin Ring, wyd. Akurat 2015, str. 81

6 uwag do wpisu “Marsjanin – Andy Weir

  1. Cóż za podatny na wyszukiwarkę wstęp do recenzji :) Brawo :) A książka stanowi naprawdę świetną rozrywkę, przeczytałem szybciutko i byłem zachwycony. W równie dobrą jakość filmu Scotta nie wierzę.

    1. Muszę się przyznać, że nie jestem aż tak przebiegły, by z premedytacją dobrać wstęp pod wyszukiwarkę. Ale coś w tym jest, a bezwzględnych praw i zasad internetu uczymy się całe życie. Nie zapytam w jaki sposób Ty tutaj trafiłeś, bo nie chcę wpędzać Cię w zakłopotanie ;)

  2. Ja też już obejrzałem trailer… Na szczęście to było dawno i nieprawda i zdążyłem to wyprzeć z pamięci. A na książkę coś czuje przyjdzie pora, bo zarówno w sieci jak i od znajomych zbiera dość pozytywne recenzje. Zwłaszcza to dowcipkowanie mnie cieszy.

Dodaj komentarz