Czerwone i czarne – Stendhal

20150704_172643Na półce witamy jednego z tych autorów, którzy – jak to się ładnie mówi – wyprzedzali własne czasy. Nie mam pewności, choć wszystko wskazuje na to, że tak właśnie ze Stendhalem było, ale to akurat nic nowego, bo takich pisarzy niedocenianych za życia było już tylu, co w mojej skrzynce pocztowej piętrzących się ulotek zachęcających do wzięcia kolejnych kredytów i pożyczek. To w jakimś sensie zniechęcające, tak nie zdążyć doczekać się zasłużonej pisarsko sławy, ale z drugiej strony zarazem pocieszające i dające nadzieję każdemu twórcy, którego wypociny nikomu się nie podobają, a co gorsze – nikogo nie interesują. Taki pisarz zawsze może sobie wmówić, że jego czytelnicy jeszcze nie dorośli do tego rodzaju literatury, nie zrozumieli jej i w ogóle perły przed wieprze. Stendhal wydając w 1830 roku powieść Czerwone i czarne twierdził, że jego twórczość zostanie odpowiednio zrozumiana dopiero za pięćdziesiąt lat. I wiecie co? Niewiele się pomylił, bo pod koniec XIX wieku wreszcie zaczęto go zauważać i interesować się jego dziełami, a sam Stendhal mógł przestać się nerwowo przewracać w swoim grobie (w którym tkwił od 1842 roku), bo najwyraźniej ludzkość wreszcie dogoniła go w rozwoju umysłowym i pojmowaniu pewnych spraw. Koniec końców, dzisiaj Stendhal uznawany jest za jednego z klasyków, choć niekoniecznie z rasy tych najbardziej znanych i kojarzonych. A że z klasyczną literaturą zapoznawać się trzeba, bo niesamowicie poszerza horyzont doznań płynących z czytania, to chyba nikogo przekonywać nie muszę. Obmacajmy więc tego całego Stendhala i sprawdźmy, co oferuje.

Julian jest zaledwie nastoletnim synem robotnika, ale ponieważ potrafi wyrecytować bez zająknięcia całe Pismo Święte znajduje zatrudnienie w posiadłości pana Rênal, gdzie zajmie się wychowaniem i edukacją dzieci tego arystokraty. Ten wątek zostaje natychmiastowo zepchnięty na margines, bo w posiadłości Julian poznaje małżonkę swojego pracodawcy, starszą o przeszło dziesięć lat panią Rênal, która rozpala w nim uczucie niczym Braveran konary (polecam tę reklamę). Nie bez wzajemności zresztą, bo kobieta wiele lat temu została wydana za mąż w zaaranżowanym małżeństwie i nie miała okazji dotychczas zaznać tego miłego uczucia pączkującej naturalnym biegiem rzeczy miłości i namiętności. Teraz, gdy w domu zamieszkał ten przystojny gołowąs, pani Rênal odczuwa ogień pożądania w lędźwiach za każdym razem, gdy widzi Juliana. Ten traktuje sprawę ambitnie i chce, by pomimo własnego niskiego statusu społecznego, jego kochanką był ktoś tak atrakcyjny i szlachetnie urodzony jak pani Rênal. Tak naprawdę oboje tego chcą, ale boją się wystawić na śmieszność i w związku z własnymi obawami są zmuszeni posuwać się do wymyślnych uczuciowych gierek, miłosnych manewrów względem siebie oraz zawoalowanych dwuznaczności. Taki typowy mezalians naznaczony różnicami na wielu płaszczyznach (posiadanego majątku, wieku, pozycji społecznej, obozów politycznych), ale dodatkowo wyjaskrawiony obustronnym niezdecydowaniem. Pani Rênal daje Julianowi pieniądze na nową bieliznę, a on, niby przy okazji, łapie ją za dłoń podczas herbatki w ogrodzie i pyta sam siebie „czy ona mnie kocha?”.

I nie chcę nikomu psuć frajdy, ale zapowiada się na to, że nie będzie to jedyny mezalians, w który właduje się Julian. Chłopek najwyraźniej taki ma fetysz, by rwać kobiety nie ze swojej ligi, ale kim ja jestem, by go oceniać. Wracając jednak do historii miłosnych, to przebiegają one w ten charakterystyczny, ale też na dłuższy dystans irytujący niektórych czytelników sposób. Mam na myśli wspomniane niezdecydowanie i kapryśność łask, którymi darzą się kochankowie. One raz kochają, by za chwilę gardzić, ale po zastanowieniu kochać ponownie. Albo nie. Albo tak. On z kolei stale kursuje między skrajnymi nastrojami emocji: raz wpada w euforię, by za chwilę gnuśnieć w poczuciu najgłębszego nieszczęścia, choć powodów wcale nie ma. A czytelnik ma wrażenie, że wszyscy w tej Francji są w jakimś stopniu upośledzeni uczuciowo i skazani na wieczne rozterki miłosne, by wreszcie tradycyjnie dla tej miłości umrzeć.

Jak można się domyślać Czerwone i czarne poza tym, że jest powieścią o miłości i pchającej do nieprzemyślanych czynów namiętności, jest również zwierciadłem (Stendhal sam używa tego określenia), w którym do woli można się przyglądać ówczesnej epoce. To czasy, gdy lud nadal jeszcze żyje Wielką Rewolucją, żywo o niej dyskutuje i wyciąga z historii nazwiska jej aktorów. To ujęcie z lotu ptaka na arystokratyczny salon, gdzie szlachta bawi się po swojemu na licznych bankietach: plotkuje o hrabiach oraz baronach, wyśmiewa, knuje zawistne intrygi. Epoka, w której nikt się nie tyka, a każdy z każdym jest na pan – pani; czasy, gdy kobiety mdleją ze wzburzenia, a ażurowe pończochy są dla nich szczytem rozpusty. Czyli taka powierzchowna nuda i cnota, ale wyuzdane ciągoty ludzkiej natury sprawiają, że na płaszczyźnie godności pojawiają się pojedyncze pęknięcia – i te są najciekawsze.

Nie będzie też dla nikogo zaskoczeniem styl powieści i język, jakim posługują się bohaterowie – iście teatralny i dystyngowany, podbity często przesadną emfazą oraz dwornością. Trzeba to lubić, a przynajmniej tolerować tego rodzaju dużą wykwintność słownictwa i nienaturalnie rozbudowane, rozciągnięte wypowiedzi. Niestety, co jakiś czas wracają w treści fragmenty, które wydają się mocno przez Stendhala rozwleczone, wręcz atakujące czytelnika nudą i testujące jego cierpliwość. Często nie prowadzą one do niczego, a jednak hamują (i tak już przecież niewielkie!) tempo historii. I wyszedłby z tego klasyka taki literacki zakalec (choć mimo wszystko zjadliwy, jeśli popić), gdyby nie ratująca obraz całości ostatnia część powieści. Co prawda nie czyni ona jeszcze z dzieła Standhala czegoś wybitnego, ale wyraźnie odznacza się na tle reszty historii: wreszcie budzi żywsze emocje, a nawet powiedziałbym, że potrafi porwać i wynagrodzić lekturę. Ostatecznie to właśnie te końcowe epizody są w stanie sprawić, że zapamiętam na dłużej Czerwone i czarne. To znaczy – nie mam takiej gwarancji, że zapamiętam (okaże się z czasem), ale jeśli tak, to właśnie dzięki nim.

PS A swój egzemplarz powieści zawdzięczam anonimowej Mikołajce, która – jeśli to czyta – niech wie, że pamiętam o jej dobroci i dziękuję.

3 uwagi do wpisu “Czerwone i czarne – Stendhal

  1. Kiedyś nie do pomyślenia było, żeby ktokolwiek pretendujący do miana inteligenta nie kojarzył Stendhala a dzisiaj, proszę, klasyk „niekoniecznie z rasy tych najbardziej znanych i kojarzonych”, o tempora, o mores! :-)

    1. Może po prostu tym razem nie trafiło na inteligenta, ani nawet pretendenta.
      Osobiście Stendhala kojarzyłem już od czasów, gdy zacząłem pilniej się przyglądać literaturze, ale nie jest to nazwisko (pseudonim), który znajomo brzmi nawet dla nieobeznanego w temacie. Zapytam kogoś, kto czyta jedną książkę rocznie o nazwisko Dostojewskiego, Tołstoja, Czechowa, Hemingwaya, Orwella czy też – pozostając we francuskim gronie – Balzaka, Dumasa, Hugo, Flauberta i istnieje spora szansa, że ten ktoś rozpozna w tym nazwisko pisarza. Wydaje mi się, że jeśli zapytam o Stendhala, to szansa na rozpoznanie jest nieco mniejsza. Mogę się oczywiście mylić, ale mam wrażenie, że Stendhal nie jest tak intuicyjnie łączony z literaturą przez osoby, które nie interesują się tematem, stąd moje wykluczenie go z grona „najbardziej znanych i kojarzonych”. Może zbyt pochopne, ale trudno ;)

Dodaj komentarz