Drood – Dan Simmons

„Chuja się znasz.” – pochwalił w komentarzu moją opinię o „Hyperionie” anonimowy czytelnik. Nieistotne jak bardzo obojętny i niewzruszony bywam, to zawsze miło jest przeczytać dobre słowo, być poklepanym po cyber-plecach przez całkowicie obcą osobę po drugiej stronie kabla. Też jestem próżny, łasy na komplementy, choć zazwyczaj zbywam je milczeniem i rumieńcem. W tym przypadku zabrakło jednak anonimowemu czytelnikowi nieco siły i bogactwa argumentów, bym pod wpływem jego komentarza sięgnął po powieść po raz drugi i zagłębił się w nią na tyle, na ile (wg Anonima) zapewne zasługuje. Bywam też uparty. Jednak Simmonsa nie skreśliłem, bo rzadko zrażam się definitywnie do jakiegokolwiek autora. Toteż Dan Simmons, znany szerzej jako Ten, Który Napisał Hyperiona, ponownie znalazł się najpierw w moim plecaku, potem na półce (na której i bez niego jest ciasno), a następnie w moich czułych dłoniach, na moim łóżku i gdzie tam jeszcze zdarzyło mi się podejmować lekturę. Ale to całkowicie inny Simmons i za nic bym go nie rozpoznał w tych szatach, gdyby nie nazwisko umieszczone na okładce! Jego metamorfoza tematyczna i gatunkowa jest dla mnie najmilszym zaskoczeniem literackim ostatnich miesięcy. Nieprzemawiająca do mnie sci-fi poszła do kąta, a autor na tapet wziął rzeczywiste wydarzenia z przeszłości i osnuł wokół nich fabułę swojej powieści.
„Tajemnica Edwina Drooda” była ostatnim, choć niedokończonym dziełem Charlesa Dickensa i wśród fanów jego twórczości jest ona otoczona swego rodzaju kultem. Zastanawiają się oni, na ile Edwin Drood był postacią autentyczną i doszukują się spisku w fakcie, że Dickens zmarł, nim zdążył dokończyć pisanie. Tak jakby ludzie umierali jedynie według ścisłego planu. Simmons postanowił wrócić do ostatnich lat życia tego słynnego pisarza, którego kolejne powieści idealnie wpisywały się w ówczesny nurt popkultury (gdyby tylko wtenczas taki nurt istniał), a on sam był witany przez fanów na Wyspach niczym Beatlesi i David Beckham razem wzięci. W jakich okolicznościach powstawała „Tajemnica Edwina Drooda”? Co było inspiracją i motywacją pisarską Dickensa? Zaręczam, że to jedne z najmniej intrygujących pytań, na które spróbuje w „Droodzie” odpowiedzieć Simmons.
I w związku z tym okryjcie się ciepło kocem, bo będą dreszcze.

Charles Dickens podczas jednej z wielu podróży pociągiem (w towarzystwie jednej z wielu młodych kochanek, tak na marginesie) przeżywa poważną katastrofę. Według jego słów to właśnie wtedy, bezpośrednio po kraksie, po raz pierwszy spotyka pana Drooda – dżentelmena o dosyć charakterystycznej fizjonomii. Fascynację nowym znajomym Dickens przywozi z powrotem do Londynu i po jakimś czasie postanawia ponownie odnaleźć tajemniczą postać. Ale czy Drood rzeczywiście istnieje, czy jest tylko wynikiem traumatycznych przeżyć i wytworem przebogatej przecież wyobraźni wybitnego pisarza? Przekonamy się o tym, zagłębiając się wraz z Dickensem w wilgotne i zamglone zaułki wiktoriańskiego Londynu. A towarzyszyć nam będzie nie tylko Dickens.

„Drood” ma dwóch autorów. Dana Simmonsa już znacie. Teraz przedstawiam Wilkiego Collinsa, wieloletniego przyjaciela Dickensa i autora kilku mniej, lub bardziej znanych kryminałów. To właśnie w jego ręce, pióro i kałamarz Simmons złożył ciężar poprowadzenia narracji. Czyli pisarz pisze z perspektywy innego pisarza. Zdaję sobie sprawę, że tego rodzaju zabieg stylistyczny jest powszechny (choć rzadko w obu rolach występują literaci), ale dopiero tutaj odczułem go jakoś totalnie. Jest definitywny, kompletny, ma indywidualny charakter i wyraźny wydźwięk, w związku z tym łatwo się zapomnieć (przede wszystkim zapomnieć o Simmonsie) i odnieść wrażenie, że to powieść Collinsa. Za tym udanym zagraniem idą także pewne minusy, bo Collins lubi popadać w niewiele wnoszące gadulstwo, przedłużać i odwlekać istotniejsze wydarzenia, powtarzać się. Coś, co w innym przypadku zaliczyłbym do wad powieści i obwinił autora (tego rzeczywistego), ale tutaj zrzucam to na barki bohatera, jego ułomności i przyzwyczajeń. Jego ludzkiej, nieidealnej i uzależnionej od opium natury, jeśli wiecie, co mam na myśli.

Bo Collins, pomimo współpracy i pozornej przyjaźni, która łączy go z Dickensem, nieustannie z nim rywalizuje (przede wszystkim literacko, choć nie tylko), a w jego relacji sławny pisarz rzadko odmalowywany jest w pozytywnym świetle. Collins w swojej frustracji określa przyjaciela „przeciętnym pisarzem” (niejakiego Szekspira natomiast „pewnym pisarzyną” – cóż, czas nieco to zweryfikował) i przekornie tytułuje go Panem Niezrównanym, wytykając mu każdy błąd w życiu prywatnym, lecz nigdy prosto w oczy i szczerze. Gdyby oprzeć się jedynie na opinii Collinsa, wtedy wyłoniłby się z niej obraz łotra Charlesa Dickensa, porzucającego i wyrzucającego z domu żonę (matkę dziesięciorga jego dzieci), uwodziciela młodych, nastoletnich aktoreczek (awansujących następnie do miana potajemnych kochanek), mało skromnego buca i dziwaka, urządzającego romantyczne kolacje na cmentarzach. Jednak świadomość zawiści, która przysłania czasami Collinsowi szerszą perspektywę, nie pozwala czytelnikowi całkowicie zaufać wygłaszanym przez narratora poglądom. A przecież ten też ma swoje za uszami. Co więcej, wraz z rozwojem powieści i zwiększaniem przez Collinsa dawki opium przyjmowanego w celu uśmierzenia bólu wywołanego podagrą, coraz trudniej darzyć go sympatią. Z dżentelmena staje się zarozumialcem i draniem, traci kontrolę nad sobą i sam już nie jest przekonany gdzie kończy się rzeczywistość, a gdzie zaczyna narkotyczna wizja. I czytelnik też nie wie, wszak jest zdany na jego słowo.

Specyfika wiktoriańskiego Londynu to coś niepowtarzalnego. On już sam w sobie – samo jego wyobrażenie – budzi niepokój w czytelniku. A Simmons się nie pieści i bombarduje nas detalami, które mają niebagatelny wpływ na atmosferę powieści. Zalegające w rynsztokach odchody – ludzkie i zwierzęce, błyszczący w deszczowej aurze bruk, slumsy, zamglone cmentarze i to, co pod nimi – przejmujące chłodem krypty, doły z wapnem, grobowce, podziemne tunele, kanały, a wszędzie unoszący się w ciepłym, lipcowym powietrzu smród gówna (pardon!) i rozkładających się zwłok porzuconych noworodków. Jest mrocznie, z dreszczykiem, a niekiedy mistycznie (hipnoza, okultyzm) – pełen suspens! I choć nieco rozczarowują mnie kolejne warstwy odkrywanej tajemnicy Drooda (liczyłem raczej na ukłon w stronę Lovecrafta, wiecie – pradawne zło i takie tam straszydła), to zwieńczenie historii w dużej mierze braki wynagradza. Poza tym jest tip-top – historia snuta jest nieśpiesznie, cierpliwie, a sporadyczne burzliwe sceny tzw. akcji nie cierpią na brak dramatyzmu, czy odpowiedniego tempa.

Simmons w moich oczach właśnie wygrzebał się ponad poziom przeciętności i w takim gatunku literackim chcę go czytać (wcześniejszy „Terror” mam już na celowniku). Ta powieść i zwracający się bezpośrednio do czytelnika narrator z łatwością wciągnęli mnie w swoją daleką od sterylności codzienność, każąc wciąż balansować między zagadką i niedopowiedzeniem, zbrodnią i jej pozorami, mesmeryzmem i hipnozą. Mnogość elementów można w „Droodzie” zaliczyć do niezwykle udanych, raptem kilka do zaledwie dobrych, natomiast słabych nie zanotowałem. Chylę czoła (a zapewniam, że mam co chylić) i zwracam literacki honor Simmonsowi, choć on i tak w nosie ma moją opinię o „Hyperionie”.
Zresztą – kogo tam „Hyperion”? Sięgnij po „Drooda”!

8 uwag do wpisu “Drood – Dan Simmons

  1. Pięknie. Nie ma nic lepszego, niż mocne zdanie na wstępie recenzji :)
    Potrafisz zachęcić do lektury, ale okładka mnie wciąż przeraża. Chyba mam za słabe nerwy na dzisiejszą estetykę.

  2. sanooomka pisze:

    mimo listy 11 lektur obowiązkowych, po tę przybiegnę truchtem już niedługo, zostaw zakładkę w środku bo i mi się przyda.

  3. znanie się na chuju jest podstawą utrzymania całej rzeszy ludzi, więc nie skreślałbym tak lekko tej umiejętności z listy cech pożądanych ;-). Ale oczywiście w pisaniu nie o to chodzi…

    Drood zaciekawił – ja akurat mam skojarzenia dość dziwne, bo z „Wielkim Smrodem” ;-)

  4. Nie ma to jak zacząć od chuja, potem recenzja już jakoś leci :D

    Bardzo ciekawy blog… tylko mam takie pytanie… czytasz tylko mężczyzn ? Nie chcę nic tu imputować ci, ale znalazłam tylko Dzieci z Bullerbym z książek napisanych przez kobiety.

    1. Wygląda na to, że kobieca twórczość nie potrafi zaintrygować mnie tak łatwo, jak męska (jak bardzo homoseksualnie to zabrzmiało? w skali 1-10?). Musisz z tym żyć.
      Na swoje usprawiedliwienie dodam, że obok Lindgren na blogasku pojawiają się:

      Ragnhild Moe pseudonim Edy Poppy
      Amelie Sarn
      Olga Tokarczuk
      Ayn Rand
      Kate Summerscale

      Proporcje i tak są kiepskie, ale od razu jakoś raźniej, prawda?

        1. Tak, przy wyborze lektury zawsze sugeruję się okładką. W ogóle marzy mi się w księgarniach podział na półki z męską literaturą i damską (gdzieś w ciemnym, zakurzonym kącie). To znacznie by mi skróciło przeglądanie okładek.

  5. No weź, a najgorzej jak się autorka inicjałami podpisuje jak taka A. S. Byatt i się można prawie nabrać. Lepiej sprawdzać wszystko na wikipedii na zaś, żeby nie było później w domu smutnej niespodzianki.

Dodaj odpowiedź do Onibe Anuluj pisanie odpowiedzi