Shōgun – James Clavell

Co z tego, że zdarza mi się Japończyków nazwać „małymi, żółtymi ludzikami”? To z sympatii. Z kolei sympatia ta wynika z podziwu, jakim darzę ten naród o tradycjach, którymi można by obdzielić pięć innych nacji. Poważnie. Ten kraj jest obłędnie fascynujący, nie przestaje mnie zaskakiwać i w pewnych aspektach codzienności nie mogę przestać zazdrościć Japończykom. Największą przyjemność z lektury „Shōguna” czerpałem właśnie z możliwości smakowania egzotycznej natury i kultury Japonii, z poznawania jej wraz z postępami fabuły stanowiącej jedno z największych dokonań w gatunku powieści przygodowej. No i zawsze, ale to zawsze chciałem być wojownikiem ninja. Zamaskowanym, bezszelestnym, bezlitosnym. Co prawda wizerunek tych niezwykle skutecznych zabójców u Clavella nie prezentuje się zbyt chwalebnie (choć wiarygodnie), ale nadal pozostają oni ludzkimi maszynami o żelaznej dyscyplinie i nieugiętej cierpliwości. I nigdy nie nazwałbym ich „małymi, żółtymi ludzikami”, bo w rewanżu prawdopodobnie skręciliby mi kark stopami.

Od niepamiętnych czasów było przyjęte, że im ciemniejsza skóra, tym pospolitsza osoba, a im skóra bielsza, tym bardziej poważana.[1]

Shōgun w feudalnej Japonii sprawował najwyższą władzę. Owszem, był jeszcze Cesarz, zwany również Najjaśniejszym Panem i Boskim Synem Niebios, który mianował shōguna, ale następnie wracał on do swojego życia w odosobnieniu, stanowiąc raczej coś w rodzaju uwielbianego bóstwa, niż decydującego władcy. To shōgun dzierżył w dłoniach władzę absolutną, a cały naród japoński, ściśle posegregowany według klas, uginał się pod jego drewnianym sandałem. „Shōgun”, jako lektura niesie ze sobą wyraźny czynnik edukacyjno-historyczny, dzięki czemu czytelnik ma okazję w przystępny i przyjemny sposób zapoznać się z tradycjami, rytuałami i obrzędami feudalnej Japonii. A tego jest tutaj istne bogactwo i dla kogoś nieświadomego może to być niezwykła podróż w głąb innego świata, w którą udajemy się wraz z Johnem Blackthornem – angielskim żeglarzem rozbijającym się swoim statkiem u brzegów Krainy Bogów.

Miłość to słowo chrześcijańskie, Anjin-san. Miłość to pojęcie chrześcijańskie, chrześcijański ideał. My nie znamy słowa „miłość” w takim znaczeniu, jakie nadajecie mu wy. Obowiązek, lojalność, honor, szacunek, pożądanie – oto jakie słowa i pojęcia mamy, żadnych więcej nam nie trzeba.[2]

„Shōgun” to przede wszystkim zderzenie dwóch kultur. Konflikt na wielu gruntach, poczynając od językowego, poprzez moralny, religijny, seksualny a nawet kulinarny. Związane z tym nieporozumienia czasem bywają zabawne, niekiedy niebezpieczne, ale najczęściej przykre i żenujące dla obu stron. Blackthorne reprezentuje europejską kulturę z przełomu XVI. i XVII. wieku, będąc dla zdyscyplinowanych Japończyków ucieleśnieniem nieokrzesanego i śmierdzącego barbarzyńcy. I choć nie potrafią wymówić jego nazwiska (dlatego nazywają go Anjinem – pilotem) to jednocześnie fascynuje ich jego wiedza o świecie, poglądy i umiejętności. Potencjał tkwiący w żeglarzu dostrzega Toranaga – przewodniczący Rady Regentów przejściowo pełniącej władzę w kraju – i postanawia wykorzystać go do swoich celów.
Kłopoty Blackthorne’a z adaptacją do nowego otoczenia i płynąca z tego frustracja jest całkowicie zrozumiała. Gorliwie wierzący w Dekalog Anglik, który dotychczas kąpał się raz w miesiącu, przekonany, że częste mycie skraca życie, obżerający się mięsem, a następnie zalewający się piwem i grogiem, teraz trafia na swoisty odwyk i detoks. Musi pogodzić się z codzienną kąpielą, jedzeniem ryżu i piciem ziół oraz sake. Jednocześnie, jeśli chce przeżyć, powinien nauczyć się żyć wśród japońskiej społeczności, zrozumieć jej tradycje i wynikające z nich wartości. Łatwo nie będzie, bo choć Japończycy kryją się za schludną maską kurtuazji, to łatwo dostrzec iż są nienawistni, zdradzieccy, surowi i szaleńczo brutalni.

Jego cios odrąbał roninowi ręce, nadal ściskające miecz. Przez chwilę ronin stał wyjąc, wpatrzony w kikuty, a potem Yabu odciął mu głowę. Zapadła cisza. A po chwili Yabu otoczył ryk zachwytu. Daimyo jeszcze raz sieknął mieczem podrygujące zwłoki. Pomściwszy w ten sposób honor, podniósł odciętą głowę za węzeł z włosów, starannie napluł zabitemu w twarz i odrzucił głowę na bok.[3]

Tak. Japonię, choć podzieloną klasowo, łączy umiłowanie do bezwzględności, a honor i dyscyplina znaczą więcej niż życie. Służba swojemu panu stanowi dla samurajów najwyższy, bo jedyny cel codzienności, a seppuku, czyli rytualne samobójstwo poprzez rozcięcie sobie brzucha (w przypadku kobiet – poderżnięcia gardła), to jedyny sposób na zmazanie z siebie i swojego rodu hańby. To pierwszy z brzegu, choć chyba najbardziej wyrazisty przykład urzekającej natury Japończyków. A jakie jest ich ulubione zajęcie, poza kąpaniem się, oglądaniem własnych wyprutych wnętrzności i dekapitacją przeciwnika? Otóż poduszkowanie.

– […] Nic nie mogło jej zadowolić, żaden młodzieniec ani mężczyzna nie potrafił rozwiązać supła w jej Złotym Pawilonie.
– Słucham?
– W jej Nefrytowej Bramie. Z pomocą swojej Żółwiej Głowy… Rozpalonej Włóczni. Rozumiesz? W jej… przyrodzeniu.
– Ach! Zrozumiałem. Tak.
– Nikt nie potrafił rozwiązać jej supła… zaspokoić jej.[4]

Rozbieżności kulturowe w tej dziedzinie to coś absolutnie wyjątkowego. Po części wynikają one z braku w słowniku feudalnej Japonii pojęcia „miłość”. Słowo to zastępowane jest według potrzeb pożądaniem, szacunkiem, a nawet obowiązkiem. Mężczyzna mógł mieć tylko jedną żonę, która była mu bezwzględnie posłuszna i oddana, dbała o dom i pośredniczyła w wielu sprawach, aby odciążyć swojego pana. Organizowała mu również konkubiny, z którymi mógł poduszkować, a nawet mieć potomków. Raj na Ziemi, prawdziwa Kraina Bogów.
Otwartość, z jaką Japończycy podchodzą do nagości i intymności początkowo Blackthorne’a zawstydza oraz krępuje. Na dobrą sprawę, nigdy nie udaje mu się uzyskać w tym temacie pełnej swobody, ale kiedy kurtyzana prezentuje mu zestaw seks gadżetów, to jego opór zdecydowanie maleje. Dla zainteresowanych tematem (a wiem, że się tacy znajdą) napiszę jedynie, że „harigata jest jak mężczyzna, ale lepszy, ponieważ jest to jego najwartościowsza część, bez części najgorszych [5]”, konomi-shinju to „perły rozkoszy” i bynajmniej nie chodzi tutaj o naszyjnik, a hamitsu-kawa to nic innego jak „ukryta skórka”. A japońska kobieta sama w sobie? Och – choć „giętka jak paproć, delikatna jak pajęczyna” to „nie żałując warg i rąk, zaczęła się z nim kochać. Z czułością, pomysłowością i wprawą, o jakich dotąd nie miał pojęcia [6]”. Wyobraźnia – start.

„Shōguna” warto poznać, choćby dla tej cudownej egzotyki, jaką pulsuje każda z ponad tysiąca stron. Innym powodem może być fakt, że to niezwykle pochłaniająca czytelnika powieść przygodowa, bogata w dramatyczne momenty oraz charakterystycznych bohaterów i zapewniam, że to nie są puste slogany. A jeśli to kogoś nie przekonuje, to napiszę (a nie zdarza mi się to często), że Clavellowi udało się stworzyć naprawdę znośny wątek miłosny, bo choć jest on w założeniach obrzydliwie romantyczny, to jednak beznadziejny kurs, w którym podąża nadaje całości goryczkowego smaku. Czyli da się przełknąć.

[1] „Shōgun”, James Clavell, tłum. Andrzej i Małgorzata Grabowscy, wyd. vis-à-vis/Etiuda, Kraków 2006, str. 498
[2] tamże, str. 350
[3] tamże, str. 874
[4] tamże, str. 621
[5] tamże, str. 655
[6] tamże, str. 517

Jedna uwaga do wpisu “Shōgun – James Clavell

  1. litera pisze:

    „Poduszkowanie”, hehe;) w filmie, zdaje się, użyto tego samego określenia. Co do pojęcia „miłość”, faktycznie nie istniało w słowniku japońskim, bynajmniej nie w odniesieniu do jego chrześcijańskiego rozumienia; pojawiło się dopiero pod koniec XIX wieku wraz z otwarciem granic Japonii i masową westernizacją wszelkich dziedzin życia.

Dodaj odpowiedź do litera Anuluj pisanie odpowiedzi