Mój Boże, i po cóż wyszłam za mąż? – zapyta sama siebie Emma Bovary i będzie się stale zadręczać tym pytaniem. I zawiśnie ono nad nią niczym uciążliwa pszczoła, którą im usilniej odganiać, tym szerszą pętle zakreśli w powietrzu i z tym większą zaciętością wróci. I będzie nieszczęśliwa, nasza pani Bovary, bo jest piękna oraz bezgranicznie ubóstwiana przez męża, który całe swoje życie podporządkuje małżonce i gotowy jest uchylić jej nieba, a przecież mógłby ją bić po twarzy a następnie wciągać za nogę do sypialni, gdyby miał tylko na to ochotę. Ale nie, on po prostu ją kocha więc w związku z tym jest nudny. I będzie zblazowana, nasza pani Bovary, bo naczytała się tych głupkowatych romansideł, które zrobiły jej z mózgu marakasy i szuka ona urozmaiceń dla swojego poukładanego jak ubrania w szafie życia. I marzy jej się kochanek: jeden, drugi, a może i dla trzeciego znalazłoby się miejsce, czemu nie, każdemu się zdarza, ale mężczyźni nie czytają powieści o miłości, nie potrafią sobie wyobrazić, czego szuka pani Bovary, więc nie potrafią również jej tego dać. I wraca z objęć kolejnego amanta, nasza pani Bovary, jeszcze bardziej nieszczęśliwa, a w domu jak pies czeka bezwzględnie zakochany w niej mąż, wyrozumiały, zaślepiony blaskiem miłości Karol, a ją mdli na jego widok, niedobrze jej za każdym razem, gdy widzi własne dziecko. Dziwna rzecz, jakie to brzydkie dziecko! – pomyśli Emma. I czytelnik może czasem ma ochotę ją objąć, przytulić i pocieszyć, ale co jakiś czas pojawia się też chęć strzelenia jej w głowę kokosa na orzeźwienie i wycedzenie jej w twarz „nie dramatyzuj, rozejrzyj się i zacznij wreszcie być szczęśliwą kobietą”. Inna sprawa, że i tak by to do niej nie dotarło.
Przed ślubem zdawało się jej, że go kocha, ale oczekiwane szczęście nie nadeszło. Pomyliłam się więc – myślała i starała się dociec znaczenia słów: szczęście, namiętność, upojenie, słów, które tak pięknie brzmiały w książkach.*
Mimo wszystko trudno się na Emmę złościć. To tak, jakby mieć pretensje do kilkulatka, że w niektórych kwestiach jest naiwny i zbyt ufny. Pani Bovary – prowincjuszka, ale z ambicją na paryski szyk – ubzdurała sobie coś w tej ślicznej główce i dzielnie szuka mężczyzny, z którym połączy ją miłość nieskazitelna. W zasadzie chyba sama nie potrafi sprecyzować i określić to, czego szuka, ale z pewnością będzie to coś między marzeniem, ideałem i Christianem Grayem. Trzeba jej też oddać to, że podjęła kilka desperackich prób wzniecenia płomienia miłości między nią a Karolem, ale mimo to najgorętszym elementem w ich łożu był termofor. Zaprzysiężone przed Bogiem uczucie szybko jej spowszedniało, pocałunki stały się zbyt regularne (wybiła trzynasta – pora na całusa), w efekcie swoją kochliwość, tęsknotę i pragnienie czułości Emma trzymała dla kochanków, dla małżonka – tego miernoty! – mając jedynie smutek, melancholię, gorycz, a nawet nienawiść. Wszystko ukryte pod pozorami, tak doskonale, jak to potrafi jedynie kobieta.
Właśnie na codzienności nieszczęsnej Emmy przede wszystkim opiera się cała powieść Flauberta. Pani Bovary stale znajduje się w centrum wydarzeń, jest pępkiem historii, obiektem uczuć wszystkich i fascynacją samego autora. No i w gruncie rzeczy to świetna książka.
Flaubert lubi i potrafi się oddawać szczegółom. To dostrzegalne w całej treści dzieła i pomimo dużej przystępności oraz lekkości lektury, czytelnik z większymi wymaganiami również powinien czuć się usatysfakcjonowany. Trudno mi teraz opisać te podskórne odczucia i niuanse, bez monotonnego cytowania dłuższych fragmentów, ale wiedzcie, że tutaj nie wystarczy, by goście weselni wysiadali z powozów – oni się przy tym przeciągają i rozcierają kolana. Niby kilka słów więcej, a wyobraźnia zyskuje niezbędną, naturalną przestrzeń. Kiedy natomiast dochodzimy do fragmentów poświęconych wyłącznie pani Bovary, wtedy w autorze budzi się jakaś romantyczna bestia. Istnieje podejrzenie (moje wewnętrzne), że albo Emma była inspirowana kobietą, którą Flaubert kochał, albo obdarzył on szczerym uczuciem fikcyjną i wykreowaną w głowie postać bohaterki. Bo opisy pani Bovary czarują drobiazgami i pieczołowitością, tak jakby rodziły się w wyniku wielogodzinnych obserwacji obiektu, a zafascynowany autor z namaszczeniem i pietyzmem oddaje się charakterystyce postaci, jej zachowań. Takiego wysublimowanego portretu złożonego z rozsypanych w powieści zdań może Emmie pozazdrościć niejedna kobieta.
Znalazłszy się w kuchni, pani Bovary podeszła do komina. Ujęła suknię końcami palców na wysokości kolana, uniosła ją aż do kostki i poprzez obracającą się na rożnie pieczeń przysunęła do płonących głowni nóżkę w czarnym trzewiku. Blask ognia oświecał ją całą, przenikając jaskrawym światłem tkaninę jej sukni, gładką, białą skórę, i nawet powieki, które przymrużała niekiedy. A gdy podmuchy wiatru wpadały przez uchylone drzwi, przesuwały się po niej czerwone odblaski. Z drugiej strony kominka siedział młodzieniec o jasnych włosach i przyglądał się jej w milczeniu.**
Bo cóż innego pozostało, jeśli nie przyglądanie się i chłonięcie tego rodzaju obrazów. A Flaubert raz za razem karmi nas kolejnymi detalami: a to na temat wypolerowanych i mających kształt migdałów paznokci Emmy, a to znów o tym, w jaki sposób słońce oświetlało jej policzki i koniuszki uszu, które ukradkiem wychynęły spod włosów (również zachwycających, a jakże!). Idealizowanie i gloryfikowanie? Tak, zdecydowanie. Ale jakimś cudem ani przez moment nie trąci banałem. Nazwijcie mnie mięczakiem, miękką szyją i ciepłą kluchą, ale te fragmenty najzwyczajniej w świecie są ładne literacko. No co? Podobają mi się i trudno.
Niech nikogo nie zmyli to, co do tej pory w tym tekście uznałem za warte podkreślenia. Pani Bovary to powieść daleka od romantyzmu w stanie czystym. Dawniej pojawiały się przecież zarzuty o niemoralność i nieobyczajność dzieła, były zakazy – dzisiaj kompletnie niezrozumiałe. Choćby z tego powodu warto się zapoznać i przekonać, co takiego kiedyś budziło kontrowersje (zapewne m.in. suknia wyzywająco uniesiona przez panią Bovary AŻ do kostki), a obecnie jedynie porusza wrażliwość czytelnika. Tutaj proza życia miesza się z poetyzmem uczuć i emocji, a miłość uwarunkowana bywa zamożnością i stanem posiadania. Gorycz codzienności i niespełnienie są jedynie przysypane słodkim lukrem czułych słów oraz pięknych fraz, zagłuszona jest realność. Niemal wszystko naznaczone jest piętnem fałszu, a samooszukująca się Emma, jak w gorączce poszukująca nieokreślonego ukojenia w romansach budzi współczucie. Boleśnie prawdziwa i określona jest za to pogarda pani Bovary do męża, której ten nie dostrzega, bo mu oczy miłością zarosły. I jedynie skończeni optymiści mogą oczekiwać, że taki układ odnajdzie szczęśliwe zakończenie.
PS Mój egzemplarz Pani Bovary pochodzi z radosnego i bezinteresownego obdarowywania się książkami na biblioNETka.pl, więc jeszcze raz dziękuję anonimowej Mikołajce. Oby dobro do Ciebie wróciło ze zdwojoną siłą.
—
* Gustave Flaubert, Pani Bovary, tłum. Aniela Micińska, wyd. Kolekcja Hachette w porozumieniu z wydawnictwem Świat Książki, str. 30
** Tamże, str. 68
Ja bym chyba nie polubiła Pani Bovary… nie przez zazdrość- chyba- ale tak sobie kiedyś rozmawialiśmy że piękno jest wielowymiarowe. Nie kończy się na efekcie wizualnym, widzenie je raczej „zaczyna”.
No byłby problem z polubieniem pani Bovary. Cierpi ona na upośledzenie emocjonalne, nadwrażliwość i niedojrzałość. Skora do dramatyzowania, niezdolna do wdzięczności i zauważenia piękna, kolorów w zwykłym dniu. Motywuje innych do załamywania rąk. Można ją usprawiedliwiać innymi czasami i słabością psychiki, ale i tak niewielu chciałoby ją mieć w znajomych na fejsie. Natomiast budzi trochę litość, niczym antylopa bez jednej nogi uciekająca przed lwicą.
PS. żałuję, że już nie mam swetra, bo Twoja „propozycja podania” była taka… mnie rozgrzewająca.
A gdyby miała TAKIE
http://www.fakt.pl/Doda-mowi-jezykiem-elfow,film,324072.html
uszy?
Niby elfie te uszy, ale takie jakieś toporne. Jak duże, rozgotowane pierogi. I pewnie zbyt często koniuszki wystają spod włosów. Nie chcę narzekać, ale wolę tradycyjne uszy, mają przyjemniejsze, subtelniejsze kształty. Chcesz jeszcze o coś mnie zapytać?
Niedawno, ze znudzenia przy jakiejś bezmózgiej robocie odsłuchałam sobie audiobooka – „Chama” Orzeszkowej. Nie wiem co mi się stało przy wyborze, bo po licealnych przygodach z autorką nie miałam najmniejszej ochoty na dalszą lekturę dzieł pani O. Cóż, pokarało moją pogardę – bo „Cham” okazał się całkiem ciekawą, psychologiczną powieścią… mnie się skojarzyło właśnie z „Panią Bovary” ze względu na podobieństwo cech głównych bohaterek obu książek, chociaż ta Franka Orzeszkowej była dużo mniej powściągliwą postacią niż pani Bovary, ale tutaj mamy inne środowisko – u Orzeszkowej kresowa wioska, chłopi; u Flauberta jednak wykształcona klasa średnia. Obie książki bardzo mi się podobały.
Świetna książka – świetna recenzja! :-)