Panuje mylne przekonanie, że bracia Grimm byli autorami tych baśni. To ma sens, bo skoro coś jest nazywane baśniami braci Grimm, to sugestia jest wyraźna. Otóż nie. Może kogoś tym zaskoczę, ale bracia nie wymyślali tych historii. Oni jedynie je zebrali do kupy i wydali. Więc kto je wymyślał? Okazuje się, że lud. Najhojniejszymi dostarczycielkami materiałów było kilka kobiet, które chętnie dzieliły się opowieściami z braćmi Grimm, a jedną z nich Wilhelm nawet poślubił, pewnie w ramach rozliczenia. Jednak owe kobiety również trudno określić autorkami, bo one same zasłyszały te historie od znajomych, służby, chłopów. Czyli tak naprawdę nie sposób wskazać prawdziwych twórców baśni, bo krążyły one wśród ludności od wielu lat, dekad, wieków i poddawane były różnorakim modyfikacjom, a fragmenty raz znikały, to znowu były dodawane w nieco zmienionej formie. Samych braci wypadałoby więc określać bardziej redaktorami, niż autorami, choć niektórzy woleliby ich nazywać złodziejami, jednak prawda jest taka, że Grimmowie nigdy nie przypisywali sobie na własność tych baśni i nie jest ich winą, że zaszło tego rodzaju nieporozumienie. W takim razie co tutaj robi Philip Pullman? Cóż, w sporym skrócie wygląda na to, że zebrał on baśnie zebrane przez braci Grimm, jakkolwiek to nie brzmi. Ale nie tylko, bo każdą z pięćdziesięciu opowieści okrasił on dodatkowo krótkim posłowiem, w którym wyjaśnia genezę danej baśni, jej inspiracje i odniesienia do innych bajkopisarzy oraz ciekawostki natury ogólnej. Należy dodać, że Pullman unikał ingerencji w treść i wybrane przez niego opowieści podane są w dosyć surowej, pierwotnej formie – pozbawione poetycznych ozdobników, dynamiczne narracyjnie, oczyszczone z osobistych interpretacji. I nawet jeśli komuś się wydaje, że świetnie zna daną baśń, to ostrzegam, że jest kilka sporych zaskoczeń.
2012
Pielgrzym – Terry Hayes
Ach, jak się chce czasami coś męskiego zrobić! Poczuć się samcem z prawdziwego zdarzenia i umorusać się olejem silnikowym, porąbać drwa na opał, pooglądać za kobiecymi pośladkami, obejrzeć porno, uderzyć żonę, poczytać komiksy ze Sknerusem McKwaczem i jakiś kryminał noir, albo chociaż thriller sensacyjny. Koniecznie taki z silnym (psychicznie i fizycznie) bohaterem męskim, aby w trakcie lektury można było się z nim utożsamiać, kiwać głową w geście aprobującym jego czyny i przy każdej podejmowanej przez niego decyzji (takich na skraju życia lub śmierci) mówić sobie: niewątpliwie zrobiłbym tak samo. Rozbroiłbym tego bandziora i uwolnił zakładników, żaden problem. Wbiegłbym do płonącego budynku, by ratować te kocięta. Odebrałbym połączenie z zastrzeżonego numeru, choć prawie pewne, że natychmiast pożałowałbym tej lekkomyślności. Bycie stanowczym i odważnym mężczyzną nie jest przecież aż tak trudne. A potem zostałbym bohaterem jakiejś powieści, w której ratuję świat od katastrofy i stanąłbym w jednym szeregu z takimi tuzami jak: James Bond, Jason Bourne, Sławomir Borewicz i kapitan Żbik. Byłbym właśnie kimś w stylu tytułowego Pielgrzyma od Terry’ego Hayesa – agentem tak bardzo supertajnym, że nawet gdy teraz o nim piszę, to niespokojnie oglądam się przez ramię, czy aby nikt mnie zaraz nie sprzątnie za odkrycie jego sekretu. Niby fikcja literacka, ale kto ich tam wie, tych niesamowitych szpiegów…
Gwiazdozbiór psa – Peter Heller
Czyżby to był ten moment, w którym przytaczam sensacyjną historię o tym, w jakich nieprawdopodobnych okolicznościach omawiana książka znalazła się u mnie na półce? To taki miły i osobisty fragment, może już trochę zdarty i przewidywalny, ale od czegoś zacząć trzeba. Przyznaję więc, że Gwiazdozbiór psa najzwyczajniej kupiłem. W księgarni. I już – nic, o czym warto byłoby tworzyć legendy. Pierwotnie zamierzałem przeznaczyć go na prezent pod choinkę (taki jestem!), potem jednak pomyślałem, że przy okazji sam przeczytam. I głupia sprawa, bo historia kończy się na tym, że przeczytałem, zapragnąłem książkę mieć na własność, a pod choinkę musiałem dokupić drugi egzemplarz, aby nikt nie czuł się pokrzywdzony. Wniosek z tej wzruszającej opowieści jest taki, że Gwiazdozbiór psa literacką padliną nie jest, bo tego rodzaju dzieł nikt nie chce mieć na własność przy łóżku, a już z pewnością nikt z premedytacją nie wręcza jej pod choinkę bliskiej osobie. Tak mi się wydaje, ale nie mogę też wypowiadać się w imieniu wszystkich. A czym właściwie jest powieść Hellera, poza tym, że laureatką wielu nagród literackich? Ona wpisuje się w zawsze mający branie nurt literatury post-apokaliptycznej i innych zagład ludzkości. Nie do końca wiem z czego te tematyczne wzięcie wynika – może to jakieś zmęczenie konsumpcjonizmem, może poczucie pokrzywdzenia i niesprawiedliwości, może dość buractwa wśród ludzi, może nieznośność porannej audycji Majewskiego w Esce (każdorazowo mam wrażenie, jakby ktoś mi wymiotował do uszu). Powiecie: nie musisz słuchać. Ja odpowiem: niestety muszę. Więc w moim przypadku chyba ostatni wariant przeważa szalę i tym samym zaczynam zalotnie głaskać okładkę Gwiazdozbioru psa. Mmm… o! ma wytłoczony, złoty samolocik.
Morfina – Szczepan Twardoch
Są takie książki, które już od pierwszych stron zwiastują czytelnikowi, że będzie miał do czynienia z czymś wartym poświęconego mu czasu i uwagi. Wszystko to rzecz jasna kwestia gustu, oczekiwań i preferencji osobistych, ale są, gwarantuję. Czarują swoim charakterem, narracją i wyrazistością. Fascynują i w związku z tym pobudzają chęć do ich głębszego poznawania, dzielenia z nimi codzienności, uczenia się ich. Taki odpowiednik miłości od pierwszego wejrzenia (jestem w stanie w nią uwierzyć, w końcu ludzie nie w takie rzeczy wierzą – nawet w Latającego Potwora Spaghetti), choć tak jak późniejsza znajomość daje czas na zweryfikowanie opinii na temat drugiej osoby, tak dalsza lektura potrafi zaprzepaścić całe początkowe zauroczenie czytelnika. Och, jakież wtedy jest rozczarowanie, jaki żal z powodu niewykorzystanej szansy! Jaki ból serca, że mogło być tak pięknie, a skończyło się banalnie i nie będzie warto o tym epizodzie pamiętać, ani tym bardziej opowiadać wnukom przy kominku, częstując ich Werther’s Original. Pytaniem jest, czy „Morfina” należy do grona lektur, które przez całą swoją długość umiejętnie podsycają pożądanie czytelnika, czy też niechlubnie tracą w jego oczach wraz z każdym przeczytanym rozdziałem?
Długa Ziemia – Terry Pratchett, Stephen Baxter
Znowu. Kolejny raz pozwoliłem się skusić nazwisku Pratchetta, co akurat nie jest niczym dziwnym, bo – nie ukrywam – często daję się namówić na jego ciekawe towarzystwo. Tym razem jednak Terry lojalnie zapowiedział, że przyprowadzi ze sobą swojego przyjaciela i zapytał czy nie będę miał nic przeciwko, abyśmy spędzili trochę czasu we trójkę. Powiedziałem mu, że jego przyjaciel jest moim przyjacielem i chętnie go poznam, że kupię więcej alkoholu, zrobię więcej sałatki warzywnej i pochowam wszystkie trzy drogocenne przedmioty przed jego wizytą. Terry podziękował za okazane zaufanie i jeszcze tego samego dnia poznałem jego kolegę. Baxter okazał się znacznie młodszy od Pratchetta, przyszedł w dresie do joggingu i był strasznie gadatliwy. Cóż, będąc szczerym muszę napisać, że nieco mnie zanudził swoim sposobem bycia, schematyzmem i nieudolnymi próbami urozmaicenia nam spotkania. Nie znałem chłopa wcześniej, pewnie się za bardzo zestresował moim (no, i może trochę Terry’ego) zaszczytnym towarzystwem, stąd jego werbalna biegunka pozbawiona charakteru i uroku (a są ludzie, których rzekę bełkotu mogę czytać non stop, co stanowi dowód, że da się). Zerkając kontrolnie co jakiś czas na Pratchetta widziałem na jego twarzy przepraszający grymas i wzrok mówiący: nie wiem co we mnie wstąpiło, że go tutaj przyprowadziłem, to się więcej nie powtórzy. Podsumowując wieczór: miał być ekscytujący trójkąt i noc pełna zmysłowych wrażeń, a wyszła nieudana randka, podczas której zamiast przyjacielskiego seksu przyszło nam (mi i Pratchettowi) doglądać lekko upośledzonego młodszego brata, cierpliwie pomagać mu odrabiać lekcje i oglądać z nim kreskówki. Na pewno łapiesz alegorię – tak właśnie się czułem podczas lektury „Długiej Ziemi”.
Czytaj dalej „Długa Ziemia – Terry Pratchett, Stephen Baxter”
Pamięć absolutna – Arnold Schwarzenegger
Od kiedy zacząłem baczniej przyglądać się biografiom, to wyszło mi, że potrafią one jednak być w przewrotnym sensie fascynujące. Nie ze względu na samą treść, bo z nią bywa różnie, ale istotę tego gatunku literackiego, powody jego istnienia i cykl ukazywania się. Dajmy na to – umiera Steve Jobbs (cóż, każdemu może się zdarzyć), a już kilka dni po zgonie jego biografia schodzi z półek księgarń jak ciepłe zwłoki bohatera (bo nie zdążyły nawet wystygnąć). Drugi przykład – w pewien środowy, marcowy wieczór faceci w sukienkach wybierają nowego papieża (gdyż stary uznał, że nie jest stworzony do harówki w korporacji i się zwolnił), a już w piątkowe południe ukazuje się jego biografia – w tym miejscu należą się brawa dla wydawnictwa Znak za błyskawiczną reakcję. A podobno niewielu spodziewało się akurat takiego wyboru. Wygląda więc na to, że biografie już są, pochowane w szufladach i tylko czekają na odpowiedni moment, by się ukazać. Najbardziej preferowana jest oczywiście śmierć bohatera, im bardziej widowiskowa tym lepiej, ale zatrudnienie na etacie papieża też może być nośnym podłożem do sukcesu książki.
Innym wartym zainteresowania zjawiskiem jest już chyba trzecia, czy czwarta biografia Justina Biebera, tym razem ze znaczącym podtytułem „Dopiero się rozkręcam”. Strach pomyśleć co będzie, gdy Justin umrze. Albo zostanie papieżem. Biorąc to wszystko pod uwagę, w równym stopniu co biografie mnie intrygują, to również zniechęcają i sięgam po nie raczej rzadko, starannie dobierając potencjalną lekturę. W tym przypadku musiałem, wręcz MUSIAŁEM się ugiąć, bo oto ukazała się autobiografia Arnolda, a na filmach z jego udziałem w dużej mierze się wychowałem. Zgadza się – nie dostrzegałem wtedy, że umiejętnościami aktorskimi dorównywał potrafiącemu artykułować dźwięki klockowi drewna. To było nieistotne.
Pan Lodowego Ogrodu: Tom 4 – Jarosław Grzędowicz
To niesprawiedliwe. Ukazuje się czwarty tom Pana Lodowego Ogrodu. Robi to na pełnym spuście, w blasku reflektorów i chwale mężczyzny powracającego z podboju okolicznego burdelu (spójrzcie – tak wygląda człowiek, który miał seks). Fani pieją z zachwytu, natomiast literackie portale ogłaszają zakończenie najlepszego cyklu polskiego fantasy od czasów Wiedźmina. Kolejne egzemplarze znikają z półek księgarń, czytelnicy jeszcze w drodze do domów nerwowo zerkają na pierwsze strony – czy aby na pewno zadrukowane, czy nikt ich nie zrobił na numer z bananem i po trzech latach oczekiwania naprawdę przeczytają o dalszych losach bohaterów. Nie winię ich, bo sam z apetytem zagiąłem w swoim stylu okładkę oraz kilka stron tytułowych i zabrałem się do lektury.
I konsternacja. Jakaś jaskinia? Skąd? Kto to Grunaldi? Kto to Passionaria, a kto to Callo? Okazuje się, że jedna i ta sama osoba. Filar nieprzytomny? Dlaczego? Nie wiem, może powinienem brać coś na poprawę pamięci, a może to jest w pełni zrozumiałe i normalne, że po mijających właśnie trzech latach od lektury poprzedniego tomu, detale uległy zatarciu i najzwyczajniej w świecie nie pamiętam niektórych postaci i okoliczności. I tak sukces, że Drakkainena oraz Filara kojarzę. No, ale przecież nie byłem wcześniejszymi tomami zachwycony na tyle, by teraz, przed lekturą ostatniego, przeczytać ponownie wcześniejsze (w celu odświeżenia pamięci). Zacisnąłem więc zęby, pięści i co tam jeszcze zacisnąć można, a następnie rzuciłem się w wir literackich wydarzeń, mając jednocześnie nadzieję, że wraz z kolejnymi stronami luki w mojej pamięci samoczynnie się wypełnią. Przykra i niesprawiedliwa bywa dola czytelnika.
Czytaj dalej „Pan Lodowego Ogrodu: Tom 4 – Jarosław Grzędowicz”
Korona śniegu i krwi – Elżbieta Cherezińska
Wytknięto mi, że nie czytam kobiet. Co ciekawsze, sam tego wcześniej nie dostrzegłem, ale rzeczywiście – książki od autorek zmieściłyby się na połowie mojej półki i właściwie od tej chwili rozważam stworzenie im takiego półkowego getta. Mogłyby się tam kurzyć w żeńskim gronie i rozmawiać o malowaniu paznokci oraz zmywaniu podłogi. Nie wiem z czego wynika mój literacki szowinizm, bo w głębi świadomości wierzę, że jest mnóstwo wartościowych książek napisanych przez kobiety i kiedyś mam zamiar przeczytać wszystkie trzy. Tymczasem w ramach rekompensaty postanowiłem się poświęcić i sięgnąć po kolejną książkę napisaną przez reprezentantkę płci nadobnej. I to już drugą z rzędu! Niniejszym czuję się rozgrzeszony, odwołajcie feministyczną krucjatę przeciwko mnie.
Dla niecierpliwych – „Korona śniegu i krwi” to powieść historyczna nasączona dla aromatu akcentami fantastycznymi. Nigdy nie byłem jakimś szczególnym zwolennikiem historii, a to ze względu na wrodzoną ułomność do zapamiętywania nawet najkrótszych ciągów cyfr. Chyba nie muszę pisać, jak tego rodzaju upośledzenie utrudnia w szkole kojarzenie ważnych historycznych dat z równie ważnymi wydarzeniami. Trudno uzyskać na kartkówce ocenę wyższą niż trója. Poza tym, mój nauczyciel historii pasjonował się rzucaniem kredą w niezainteresowanych lekcją podopiecznych, więc mój wstręt do przedmiotu jest tym silniej uargumentowany. Natomiast teraz mogę bezstresowo uzupełniać swoją dziurawą wiedzę historyczną i choć nadal mam problem z zapamiętaniem daty, to jakoś przyjemniej czytać o burzliwej przeszłości naszego kraju, będąc jednocześnie pewnym, że oberwanie kredą nie grozi. A jest o czym czytać i Cherezińska postanowiła nam tę historię podać w niezwykle przyjemnej formie. Co najważniejsze, oprócz wątków historycznych nie zabraknie też seksu, więc nie rezygnujcie jeszcze z czytania tego tekstu!
Cel snajpera – Chris Kyle
Zaręczam, że jak ognia unikam okładek zarzyganych sloganami, ale nawet ja czasami mam słabszy dzień. Tym bardziej, jeśli ktoś przejrzy moje pragnienia, w których zawsze chciałem zostać snajperem (zaraz po tym, jak pozostanie ninją okazało się niemożliwe) i wyda o tym książkę. Bo snajperzy to tacy współcześni wojownicy ninja – zmuszani do wykazania się podobną dyscypliną i cierpliwością. Pomijając jednak trafną i interesującą mnie tematykę, byłem zniesmaczony nadgorliwością wydawcy. „Historia najniebezpieczniejszego snajpera w dziejach amerykańskiej armii” – wrzeszczy okładka. A dalej zachęca: „Wrogowie nazywają go DIABŁEM, koledzy z Navy SEALs mówią o nim LEGENDA”. Poważnie? Nie oszukujmy się – brzmi to tak krzykliwie, że aż tandetnie i najwyraźniej komuś zabrakło wyczucia w tym radosnym ciapaniu okładki hasełkami. Mniejsza o to, bo przecież nie szata zdobi książkę, albo nie oceniaj człowieka po okładce. Jakoś tak. Trzeba dać szansę. Gibko, choć pełen złych przeczuć zabrałem się więc za lekturę.