Dom dzienny, dom nocny – Olga Tokarczuk

dom dzienny dom nocnyKurczę blaszka, znów jestem nieco zbity z tropu, bo przed chwilą skończyłem czytać opinie innych czytelników na temat tej powieści i sam nie wiem, co o tym myśleć. Dominują zachwyty, wiele pozytywnych wrażeń, niektórzy chwalą się nawet, że czytali Dom dzienny… kilka razy i każdorazowo odnajdują w nim coś nowego, świeżą interpretację, przeoczony wcześniej detal. Jest problem z odnalezieniem neutralnej opinii, nie wspominając już o negatywnej – te są równie rzadkie, co uczciwy handlarz samochodami. A jestem zbity z tropu, ponieważ te wszystkie zachwyty zupełnie nie pokrywają się z moimi odczuciami po lekturze. Tłumaczę to sobie tym, że jeśli komuś nie podobała się ta powieść, to pewnie nie chciał dodatkowo tracić czasu na chwalenie się tym – przeczytał, przeszedł się po pokoju, zapomniał. Dał sobie spokój z drążeniem tematu, smażeniem niesmacznej opinii. Najwyraźniej tylko ja jestem taki dziwny, że chcę się nadal znęcać nad Domem dziennym…, a przede wszystkim nad sobą samym. Chciałbym też już na wstępie zaznaczyć, że nie uważam, by ta powieść była zła, w sensie ZŁA. Akurat wiem, że Oldze Tokarczuk literackiego talentu nie powinienem odmawiać i podskórnie wyczuwam w tej lekturze niemały potencjał. Jakiegoś rodzaju szumy i piski, ale nadawane na takiej częstotliwości, której moja percepcja nie rejestruje. Niby trochę żal, że mnie coś omija, ale nie pierwszy i zapewne nie ostatni raz.

Czytaj dalej „Dom dzienny, dom nocny – Olga Tokarczuk”

Śmierć Achillesa – Boris Akunin

smierc achillesaPrzyznaję, że zaniedbałem nieco cykl Erasta Fandorina, choć nigdy o nim nie zapomniałem i stale zamierzałem wrócić. No, ale nic nie tłumaczy faktu, że poprzedni jego tom – Lewiatan – pojawił się tutaj dawno, zbyt dawno temu, bo aż w maju 2013 i jeśli nie podkręcę tempa, to najprawdopodobniej w swoim życiu nie zdążę dotrzeć do jego końca. Zakładam, że w chwili śmierci nieukończenie cyklu nie będzie moim największym problemem, ale zawsze byłoby miło mieć jedno małe zmartwienie mniej i przeczytać całego Fandorina przed czasem, bo jestem przekonany, że warto. Powtórzę: warto. Wiedziałem o tym już wtedy, gdy czytałem poprzednie tomy i uświadomiłem to sobie na nowo, gdy tylko zacząłem lekturę Śmierci Achillesa. To jest po raz kolejny świetne – znajome, ale zarazem w jakimś sensie świeże, bo Akunin bardzo sprawnie potrafi urozmaicać swoje historie. Oto bowiem, po epizodach na froncie wojny rosyjsko-tureckiej i rejsie Lewiatanem (odpowiednio drugi i trzeci tom) Erast Fandorin wraca do ojczyzny. Zapowiada się więc nowy start, ale przeszłość jest zbyt podstępną suką, by miała tak łatwo naszemu bohaterowi odpuścić.

Czytaj dalej „Śmierć Achillesa – Boris Akunin”

Sodoma i Gomora – Cormac McCarthy

cormac-mccarthy-sodoma-i-gomoraOdwlekałem to i celebrowałem. Nie chciałem jeszcze kończyć Trylogii Pogranicza, bo ten cykl po lekturze Przeprawy nabrał dla mnie kolosalnego znaczenia, reprezentując to, co najlepsze w literaturze i to wszystko, czego w niej szukam szeleszcząc setkami kartek. Sodoma i Gomora leżała więc długo na półce, a w mojej głowie piętrowo rodziły się kolejne pytania. Jak się ma – już nieco przeze mnie zapomniany – John Grady Cole (Rącze konie)? Co u Billy’ego Parhama (Przeprawa), którego trzy wyprawy do Meksyku cudownie ugodziły moją wrażliwość? Jak McCarthy splecie ich losy (bo wiedziałem, że to zrobi)? Czy dzisiaj na obiad znowu będą schabowe z ryżem? Czy chłopaki znów będą w kółko jedli tortillę z fasolą? Pytania, które nie wynikały z obawy o poziom opowieści, bo pod tym względem McCarthy z reguły nie zawodzi. Te pytania pojawiły się naturalnie, poprzedzając i napędzając moją lekką ekscytację oraz zniecierpliwienie przed lekturą. To działa na podobnej zasadzie, jak przenosiny do nowej klasy w szkole i towarzyszące temu kwestie w rodzaju „ciekawe, czy będą tam ładne koleżanki?” (wybaczcie męski punkt widzenia). I nie szkodzi, że te atrakcyjne koleżanki nigdy nie zaszczycą mnie spojrzeniem, nie pożyczą korektora, ani zeszytu do przepisania i nie odwzajemnią mojego zachwytu nimi – nie ma powodu, by tego od nich wymagać. Chodzi o samą możliwość obcowania z pięknem, czarem gestów i detalami, być w pobliżu, gdy przygryzają w zamyśleniu ołówek. A teraz najlepsze: Sodoma i Gomora, w przeciwieństwie do większości atrakcyjnych koleżanek, wynagrodzi nam każdą poświęconą jej minutę. I nie będzie wypominała, że chodzi nam tylko o seks.

Czytaj dalej „Sodoma i Gomora – Cormac McCarthy”

Lewiatan – Boris Akunin

lewiatan kopiaSzokująca zbrodnia w arystokratycznej dzielnicy wstrząsnęła Paryżem. Znany i szanowany wśród mieszkańców lord Littleby został bestialsko zamordowany we własnej willi na rue de Grenelle, wieczorem 15 marca 1878 roku. Będąc precyzyjnym trzeba dodać, że fragment jego czaszki na stałe rozstał się z resztą ciała. Będąc jeszcze bardziej precyzyjnym: przy okazji bałaganu z mózgiem lorda rozsmarowanym po całym pokoju, na parterze odnaleziono dziesięć innych zwłok, tym razem grzecznie usadzonych wokół stołu i, co rozczarowujące, u każdego denata odnotowano całą czaszkę. Jak to się mówi w branży pogrzebowej – wyglądali, jakby zasnęli (poza kilkoma wykrzywionymi w przedśmiertnym grymasie twarzami). Zgodnie uznano, że doszło do morderstwa, wielokrotnego nawet. Rozwojową sprawę prowadzi komisarz Gauche, rumiany prawie-emeryt, a pewne istotne poszlaki zaprowadzą go na rozhuśtany pokład Lewiatana – luksusowego statku wyruszającego właśnie na swój pierwszy, dziewiczy rejs wokół Eurazji. Paryski śledczy ma wszelkie prawa podejrzewać, że na Lewiatanie znajduje się morderca lorda Littleby i z zaangażowaniem podejmuje się zadania jego wykrycia. Traf chciał, że jednym z pasażerów jest zajmujący kajutę numer osiemnaście i udający się z dyplomatyczną misją w kierunku Japonii nie kto inny, jak doskonale nam znany, fanfary, Erast Fandorin. Będąc po raz kolejny precyzyjnym dodam, że nasz bohater jest jednym z podejrzanych. Zaznajomieni z Fandorinem czytelnicy pewnie uniosą brwi w geście zainteresowania, a niezaznajomieni wzruszą pewnie ramionami – im polecam lekturę pierwszego tomu – Azazela.

Czytaj dalej „Lewiatan – Boris Akunin”

Gambit turecki – Boris Akunin

Przed lekturą zastanawiałem się intensywnie, jak mocno musiałbym przymrużyć oczy, by dostrzec sens w spisywaniu wrażeń z drugiego tomu przygód Erasta Fandorina. Bo przecież czym nowym mógłby mnie zaskoczyć Akunin, abym miał potrzebę uwiecznić to na tych e-stronach, a czego nie zrobiłem już wcześniej, przy okazji spisywania przeżyć związanych z „Azazelem”? No czym? Musiałby chyba złapać tom pierwszy za metaforyczne nogi i tak długo nim potrząsać, by z jego równie metaforycznych kieszeni wypadły wszystkie pojedyncze elementy powieści. Następnie byłby zmuszony poukładać tę mozaikę na nowo. Byłoby to niezwykle ryzykowne zagranie, szczególnie, że „Azazel” przyjęty został wyjątkowo ciepło (również przeze mnie) i w zasadzie nie było potrzeby, by cokolwiek diametralnie zmieniać w jego założeniach, wystarczyło pociągnąć do dalej. Grzebanie w sprawnie działającej machinie jest głupie, zuchwałe, ale również ambitne. I wiesz co? Akunin okazał się cholernie ambitny, bo „Gambit turecki” to powieść szokująco odmienna od „Azazela”, a jednocześnie tak samo dobra.

Czytaj dalej „Gambit turecki – Boris Akunin”

Azazel – Boris Akunin

Ludzie bywają zmęczeni skandynawskimi kryminałami. Trudno się dziwić, te wszak mogłyby z powodzeniem otrzymać własny dział w księgarniach – tyle papieru na nie poszło. Rozciągnięte i rozrzedzone na kilkanaście tłustych tomów serie nie zawsze mają coś niekonwencjonalnego do zaprezentowania czytelnikowi, więc jak najbardziej wskazany i słuszny jest trend wyjrzenia poza śniegi Skandynawii. W tym właśnie miejscu, każdemu poszukującemu wytchnienia od nadętych, mrocznych i śmiertelnie poważnych kryminałów, ja proponuję sięgnięcie po „Azazela”. Koniecznie.
Grigorij Czchartiszwili (pseudonim Boris Akunin) nie sili się na poważną konwencję i ze zdrowym dystansem narracyjnym prezentuje nam kryminał (w zasadzie bliżej mu do powieści detektywistycznej, ale jak zwał, tak zwał) o lekkim zabarwieniu humorystycznym i kpiarskim podejściem do gatunku. Nie zrozum mnie źle – to nie jest komedia, czy parodia. Mimo wszystko to nadal kryminał z ofiarami w ludziach, ale, och! jakże odświeżający pokryte rdzą ramy gatunkowe, przynajmniej w moim pojęciu. Cienka, niepozorna książeczka, a wnosi do umysłu czytelnika nieporównywalnie więcej, niż kolejny kilkuset stronicowy tom, odcinający kupony od popularności jakiegokolwiek styranego przez życie komisarza z Oslo, czy innego Sztokholmu.

Czytaj dalej „Azazel – Boris Akunin”

Starcie królów – George R.R. Martin

Dłużej nie potrafił opierać się kuszącemu grzbietowi drugiego tomu „Pieśni Lodu i Ognia”. Świadomy tego, czego mógł się spodziewać po prozie Martina, pewnego wieczoru sięgnął po książkę o proporcjach cegły i jeszcze przed snem przeczytał ponad dwieście z jej dziewięciuset stron. Bynajmniej nie zaskoczyło go dobre tempo, bo pomimo kilku rzeczy, które przy odrobinie złej woli mógłby zarzucić stylowi autora, to jednak musiał przyznać, że obłędnie dobrze się to czyta i przyswaja. Tak było w tomie pierwszym i trudno było oczekiwać diametralnych zmian w kontynuacji. Ochoczo powrócił więc do Siedmiu Królestw, skąd beztroska odeszła wraz z pokojem, pakując wcześniej walizki i głośno trzaskając drzwiami. Ich miejsce zajęły zdrada, intryga i wojna – elementy darzone przez społeczeństwo ździebko mniejszą sympatią, ale znacznie bardziej twórcze emocjonalnie, zapewniające każdemu czytelnikowi skuteczną obronę przed nudą i rutyną. Zachwyciło go to, w jaki sposób Martinowi udało się uniknąć jakichkolwiek przestojów w akcji. Rzecz łatwa do osiągnięcia w zwięzłej nowelce, ale w tak obszernej epopei już niekoniecznie, więc tym bardziej należy się autorowi odznaka z ziemniaka i garść miedziaków. A bezkompromisowość z jaką Martin podchodzi do misternie kreowanych przez setki stron bohaterów, rozwija przed czytelnikiem pełen wachlarz emocji – od złości i konsternacji, poprzez smutek i rozgoryczenie, aż po zachwyt i poklask dla odwagi pisarza. W „Starciu królów” nie brakuje impulsów do wywołania różnorodnych reakcji.

Czytaj dalej „Starcie królów – George R.R. Martin”

Nazywam się Czerwień – Orhan Pamuk

Pamuk leżał u mnie na półce dobre kilka miesięcy. Bo jakoś nie miałem nastroju na zapoznanie się z noblistą, którego powieść mogła, ale wcale nie musiała zgrać się z moim gustem. Dodatkowo, żebym za bardzo się nie rozentuzjazmował, siostra stwierdziła, że jego „Muzeum niewinności” ssie po całości nudą („Gościu snuje się i całą książkę tęskni za lubą” – tak to określiła). Po czym pożyczyła ode mnie „Nazywam się Czerwień” i stwierdziła, że jest lepiej, „…ale czytałam w sumie tylko rozdziały o co ciekawszych tytułach”. Dobra jest, szacuneczek. Jednak ja, jako przekornie alternatywny osioł, nie zrażałem się tym prawie wcale, tym bardziej że mamy z siostrą nieco inne gusta, o czym przekonałem się parokrotnie. Po głębszym zastanowieniu stwierdzam, że gusta mamy w sumie całkiem inne, na tyle odrębne, że najprawdopodobniej to, co jej się nie podobało, ja przyjmę ze smakiem, oblizując się zachłannie i wołając o jeszcze. Jednakże z nieuchwytną szczyptą niepokoju oraz niepewności podjąłem się lektury i już po paru rozdziałach moje obawy prysły niczym krew z rozbitej kamieniem głowy ofiary, wrzuconej do studni i pozostawionej gniciu. Bo właśnie o tym traktuje otwierający powieść rozdział „Jestem Trupem”, gdzie poznajemy nieszczęśnika bestialsko zamordowanego, który jednak ma nam do przekazania parę mocnych uwag, zanim jego dusza opuści skatowane ciało. Otwarcie iście wyjątkowe, zachęcające i klimatyczne, bez dwóch zdań.

Czytaj dalej „Nazywam się Czerwień – Orhan Pamuk”