Płyń z tonącymi – Lars Mytting

plyn-z-tonacymiLars Mytting ubiega się o tytuł naczelnego drwala literatury, bo uwielbia dłubać w drewnie. Ja wiem, że każda tradycyjna książka to w jakimś sensie drewno, ale to autorowi Płyń z tonącymi najwyraźniej nie wystarcza. Jego poprzednie dzieło, które ukazało się także w polskim przekładzie nosi tytuł Porąb i spal: wszystko, co mężczyzna powinien wiedzieć o drewnie i jeśli wierzyć prasowym notkom, to jakiś rodzaj poradnika, w którym Mytting z gawędziarską swadą przytacza liczne historie związane z drewnem i nie da się w tym wszystkim ukryć, że autor drewno kocha, tak jak Gepetto kochał Pinokia. Natomiast Płyń z tonącymi dźwięczy już bardziej fikcyjną i oderwaną od rzeczywistości nutą, bo jest powieścią o naturze przygodowo-kryminalnej, choć nadal to właśnie drewno pozostaje w niej szalenie istotne, wręcz niezastąpione. Cóż, zawsze to jakiś charakterystyczny oraz rozpoznawalny element, bo chyba miło, gdy pisarz ma jakąś pasję poza spacerowaniem z notatnikiem i spisywaniem w nim inspiracji na kolejną książkę.
No dobrze, ustaliliśmy już, że nikt nie odbierze Myttingowi tytułu konesera drewna, ale jak u niego z wymyślaniem intryg, prowadzeniem historii, a przede wszystkim pisaniem w ogóle? Być może będzie to dla kogoś zaskoczeniem i niech mi się siekiera w dłoni omsknie jeśli się mylę, ale ten pisarz o naturze drwala wyjątkowo sprawnie sprostał wyzwaniu, które sam sobie postawił.

Kilkuletni Edvard ma pecha. Wybiera się z rodzicami na wycieczkę do Francji, a wraca sam, bo jego ojciec i matka giną na dawnym polu bitwy pełnym niewypałów jeszcze z czasów Wielkiej Wojny. Takie rzeczy się zdarzają, choć – jak się później okaże – nie zawsze są dziełem przypadku. W dorastaniu na norweskiej wsi małemu Edvardowi dzielnie towarzyszą dziadkowie, ale jak łatwo się domyślić, w pewnym wieku nasz bohater zaczyna odczuwać przemożną chęć, by grzebać w przeszłości swojej i swoich rodziców. Jak za pstryknięciem palców zaczynają pojawiać się zastanawiające fakty z życia ojca i matki Edvarda, a wokół nieszczęśliwej wyprawy do Francji narastają interesujące domysły. I co z tego, że po śmierci dziadka do Edvarda wraca dawna, całkiem apetyczna miłość, by w pustej chacie wspólnie z nim uprawiać seks i pić co rano sok pomarańczowy? Edvard woli podążać tajemniczym tropem swoich rodziców, a ten początkowo prowadzi na Szetlandy. Zostawia więc swoją spragnioną miłości partnerkę (bo przecież właśnie tak zrobiłby każdy mężczyzna) i uderza na nieprzyjazne pogodowo wyspy, gdzie – rzecz jasna – poznaje inną kobietę, zupełnie jakby każda białogłowa tylko czekała, by zaciągnąć Edvarda do łóżka. Ale bez obaw: charakter Gwen i natura jej znajomości z bohaterem dość skutecznie wymykają się literackim banałom, co jednak nie zmienia faktu, że w zasadzie wypada Edvardowi nieco zazdrościć tego powodzenia u płci pięknej.

Być może brzmi to wszystko ciut sucho i banalnie, ale uwierzcie mi – nie jest takie. Zresztą brutalnie oraz z premedytacją spłaszczyłem ten zarys fabularny, a i istotne detale powyciągałem jak rodzynki z ciasta. W tej historii, gdzie najwyraźniej nikt nie nazywa się tak jak początkowo podaje (jakaś moda na zmienianie nazwisk), jest znacznie, znacznie więcej wartych uwagi drobiazgów, a kiedy kolejne elementy i niewiadome dawnych wydarzeń zaczynają trafiać na swoje miejsca, wtedy najjaskrawiej uzewnętrznia się przygodowo-kryminalny rdzeń powieści. Co prawda nic w niej specjalnie piorunującego i żadnej spektakularnej wolty raczej nie uświadczymy, ale wciąż czyta się to z odczuwalną przyjemnością.

Wszystko to drewno, które wyrzuciło morze – powiedział Einar. – Jak Ty i ja. [1]

Jednakże Płyń z tonącymi ma do zaoferowania znacznie więcej, niż wyłącznie sprawnie poprowadzoną ręką autora intrygę. Bez większych problemów da się w tej historii zauważyć pewną poetykę, zmysłową wrażliwość oraz skandynawski artyzm. Edvard jako ostatni pozostający przy życiu członek rodziny dużo będzie myślał o życiu, śmierci, przemijaniu, ale chyba nie da się inaczej, stale będąc otoczonym przedmiotami bliskich, którzy odeszli pozostawiając po sobie jakąś tajemnicę. No i jak już się rzekło: Lars Mytting nie byłby zapewne sobą, gdyby nie było o drewnie. Materiał ten zajmuje najcenniejsze oraz honorowe miejsce w treści książki i pojawia się tam pod wieloma postaciami: poczynając od kołyski, wystruganych zabawek, chat, łodzi i wreszcie na trumnach kończąc. A wątek legendarnego orzecha znad Sommy? Niesamowity. Uwielbiam czytać takie historie, nawet jeśli są zmyślone. To właśnie one napędzają lekturę.

Dzieło Myttinga jest lepsze, niż może się wydawać. Posiada ono wszystkie niezbędne elementy, by móc uznać je za godne polecenia czytadło dla każdego. Mam tutaj na myśli przede wszystkim flow opowieści, która w zasadzie pozbawiona jest dłużyzn i ani przez chwilę mnie nie nudziła, choć przecież brak w niej scen akcji (ogólnie rozumianej). Ale Płyń z tonącymi zawiera w sobie dodatkowo zespół cech, który zapewnia powieści wybicie ponad próg przeciętności: autor z odpowiednią wrażliwością operuje obrazami, opisami widoków oraz zapachów i ze sprawnością hipnotyzera wprowadza czytelnika w odpowiedni nastrój. Wreszcie na koniec – co być może najważniejsze – Płyń z tonącymi posiada wyrazisty charakter, który da się skondensować w jednym słowie-kluczu: drewno. Do miana arcydzieła trochę zabrakło, ale jeśli za kilka lat ktoś mnie zapyta o czym była ta powieść, wtedy wystarczy mi hasło to ta o drewnie, bym sobie przypomniał wszystko. Zakładając, że wcześniej nie doznam udaru mózgu.

PS Muszę jeszcze na koniec pochwalić wydawnictwo Smak Słowa za kunszt w przygotowaniu tej książki. Jej okładka to pieszczota dla zmysłów dotyku i wzroku (zdjęcia tego nie oddają), a zawartości nie sposób niczego zarzucić. Brawo. Lars Mytting byłby dumny ze sposobu z jakim obchodzicie się z drewnem.


[1] Lars Mytting, Płyń z tonącymi, tłum. Karolina Drozdowska, wyd. Smak Słowa, Sopot 2016, str. 212

2 uwagi do wpisu “Płyń z tonącymi – Lars Mytting

  1. Noooo, gdzieś musiałam przeoczyć ten wpis ‚na bieżąco’, bo dopiero teraz wracając do bloga znalazłam opis książki, po którą mam ochotę sięgnąć (ani Bastion ani tym bardziej opowieści o ‚babie z babą’ – mimo kunsztu słowa prowadzącego bloga – mnie do lektury nie skłoniły, przeciwnie, jestem pewna, iż czytać ich nie chcę dla ogólnie rozumianego zachowania ‚dobrego samopoczucia’).
    „Zmysłowa wrażliwość oraz skandynawski artyzm”, „opisy widoków oraz zapchów” oraz pieszczące zmysły dotyku i wzroku okładka (a moze wnętrze i połechta miłe zmysł węchu? :) ). Brzmi jak cos w sam raz dla mnie!

    1. No, jestem niewymownie zdziwiony, że przegapiłaś tę książkę, bo akurat jest ona jedną z najbardziej „zmysłowych” ostatnio, choć to nadal tylko przygodowo-kryminalna opowieść, więc nie ma co oczekiwać wymagającej lektury.
      A czy wnętrze połechta zmysł węchu to nie wiem. Zależy pewnie w jakich warunkach książka była przechowywana.

Dodaj komentarz