Może na początek – dla rozgrzewki – mała ciekawostka. Tę powieść Flanagan tworzył przez 12 lat. Wniosek z tego taki, że trochę się z tym pisaniem ociągał, bo Ścieżki północy nie są dziełem ani opasłym, ani jakoś misternie skonstruowanym i nie za bardzo widzę tutaj powody, by rzeźbić ją przez ponad dekadę. Ale z drugiej strony: co ja tam mogę wiedzieć o pisaniu powieści, skoro nawet nad napisaniem wstępu do tej notki potrafię się głowić przez godzinę. Dlatego dwunastoletni cykl powstawania (a może powinienem napisać „wytyczania”, hehe, rozumiecie?) Ścieżek północy kwalifikuję w kategoriach ciekawostek a nie wad. To musi być dziwne uczucie – poświęcić swojemu dziełu tyle czasu oraz uwagi, by inni mogli je przeczytać w trzy wieczory, odstawić na półkę mrucząc przy tym do siebie: no fajne, fajne, ale ciekawe co dzisiaj zjem na obiad. Podła, niewdzięczna dola pisarza! Flanagan przynajmniej został doceniony nagrodą Bookera (2014) i może liczyć na to, że za pięć lat ktoś przy przeglądaniu listy laureatów nadal będzie pamiętał o jego powieści i być może po nią sięgnie, ale co z tysiącami innych autorów, o których nikt się nie dowie? Wszystkie te lata psu w dupę? Najwyraźniej Flanagan może się mimo wszystko uznawać za szczęściarza, a jeśli dodam do tego informację, że Ścieżki północy bardzo, ale to bardzo mi się podobały, to autor pewnie pęknie z radości.
Streśćmy fabułę. Ścieżki północy opowiadają historię Dorrigo Evansa, siłą rzeczy skupiając się na najbardziej istotnych latach jego życia i chwilach, które te życie zmieniły oraz ukształtowały. Tak się składa, że Evansowi przyszło brać udział w II Wojnie Światowej. Wiem, niektórzy w tym miejscu ze zrezygnowaniem zaczną przewijać tekst w dół i poszukiwać jakichś śmiesznych obrazków z kotkami, ale wstrzymacie przez chwilę palec. Bo Flanagan chciał zaprosić nas na zaplecze wojny: na tereny rzadko, a być może nigdy nie odwiedzane – do Birmy mianowicie. To właśnie tam, pośród zatopionej w błocie monsunowej dżungli powstawała linia kolejowa ciągnąca w stronę Tajlandii. Jaki to ma związek z wojną? A taki, że przy jej budowie (nadzorowanej przez Japończyków na metamfetaminie) śmierć poniosło wiele tysięcy ofiar – zarówno ludności cywilnej, jak i alianckich jeńców wojennych. Przedsięwzięcie określono Koleją Śmierci (bardzo wymowne), a przy obrazie niedoli tamtejszej ludności niemieckie obozy koncentracyjne wydają się wczasami w sanatorium.
Co robi tam Dorrigo Evans? Jest Australijczykiem, najwyższym stopniem jeńcem, a przede wszystkim lekarzem. Cóż, trzeba przyznać, że przyszło mu pracować w warunkach dalekich od sterylności, ale narzekać nie ma czasu. Malaria, pelagra, beri-beri, czerwonka, denga, tyfus, tradycyjne niedożywienie, trochę nieprzyjemnej sraczki i doprowadzające do szaleństwa wszędobylskie wszy – to codzienność jego pacjentów. Do tego dorzućmy czasem jakąś amputację, a po robocie Evans może wreszcie wyjść z wilgotnego namiotu na papierosa, musi jedynie uważać by stąpać po błocie, a nie wszędobylskiej mieszance gówna, wymiotów oraz krwi. Naturalne warunki w jakich bytują jeńcy są okrutnym katem, a dodatkowo trzeba pracować przy wyrębie lasu, bo kolej sama się przecież nie położy.
Szyje… ciągnął pułkownik Kota, odwracając wzrok na otwarte drzwi, niczym obraz zamykające w ramie chłostaną deszczem noc. To właściwie wszystko, co dzisiaj widzę w ludziach. Ich szyje. To nieładnie, prawda? Nie wiem. Teraz taki jestem. Gdy spotykam kogoś po raz pierwszy, przyglądam się jego szyi i oceniam, czy byłoby ją łatwo, czy trudno przeciąć. I tylko tego chcę od ludzi, ich szyj, cięcia, życia, kolorów, czerwieni, bieli i żółci.[1]
Ale, ale. Kolej Śmierci nie jest jedynym wątkiem powieści, bo w Ścieżkach północy odnajdziemy również wątek miłosny, a jakże! Bowiem zanim Evansowi przyjdzie zmagać się w azjatyckiej dżungli z okrucieństwem wojny, pozna on piękną kobietę z kwiatem za uchem. I to w księgarni, pośród wirujących w blasku słońca drobinek kurzu. Czyż to nie romantyczne? Amy – bo tak ma na imię dziołcha z wiechciem za uszkiem – początkowo onieśmiela Dorrigo swoją tajemniczością, subtelnie prowokując, ale ostatecznie temperamentu i zmysłowości nikt jej nie odmówi. Niewielką przeszkodą na drodze ich romansu może okazać się fakt, że Amy jest już żoną wujka Dorrigo, ale bezgraniczna miłość przecież już nie z takimi niedogodnościami sobie radziła, prawda? I wtedy Evans jest zmuszony ruszyć na wojnę.
Piękno miłości i nieludzkie okrucieństwo wojny (a może odwrotnie?) to zestawienie kontrastów, które w przypadku Ścieżek północy sprawdza się wyśmienicie. Oba wątki czytałem w równie wielkim zaangażowaniem, bo doskonale się one równoważą i choć początkowo narracja zbijała mnie nieco z tropu swoim bezładem i rzucaniem z miejsca na miejsce, z czasów do czasów, to później nabrała wyrazistości, spokoju oraz skupienia. A nieoznaczone dialogi pokochałem natychmiast (przez McCarthy’ego mam taki fetysz), jak kobiece zakolanówki. Kilka scen, szczególnie tych pośród dżungli, potrafi na długo usidlić czytelnicze wspomnienia, jednocześnie zachwycając i powodując nieprzyjemny odruch. Kilka scen, szczególnie tych pośród pościeli i w oparach miłości, potrafi rozczulić czytelnika oraz pobudzić w nim zdrową, zmysłową zazdrość (też tak chcę!). Ale największym sukcesem Flanagana powinno być to, że potrafił we mnie pobudzić emocje. Tak, wiem, to niewiele mówiący komunał, ale Ścieżki północy autentycznie i niespodziewanie wyzwoliły we mnie żal, duży smutek nad losem bohaterów. Chyba dałem się nieco zaskoczyć, ale nie mam tego Flanaganowi za złe.

Nie chciałem tej powieści oceniać pod kątem nagrody Bookera. Próbowałem spojrzeć na nią jakbym był pierwszym czytelnikiem i nie obciążać się zanadto oczekiwaniami. Pytałem siebie: czy gdyby nikt przede mną nie czytał Ścieżek północy, to czy byłbym gotowy kogokolwiek do tego namawiać. Oczywiście. Tematyka II Wojny Światowej została w tej powieści potraktowana egzotycznie i w zasadzie nie odczuwa się, że czytamy o konflikcie, o którym napisano już chyba wszystko. Wątek miłosny jest słodki i gorzki jednocześnie, gdy wraz z Dorrigo wśród dżungli tęsknimy za Amy, oraz ogromnie niecierpliwmy się, by poznać finał tego romansu. Szczęśliwie dla mnie, nikogo namawiać do lektury nie muszę, bo z pewnością zrobili to już inni.
[1] Richard Flanagan, Ścieżki północy, tłum. Maciej Świerkocki, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2015, str. 137
„Wszystkie te lata psu w dupę” (i tu buźka płacząca ze śmiechu) Wiem, wiem, książka poważna i bardzo dobra recenzja, i do tego mnie zachęciłeś, a ja o tym psie… No ale nie mogę się przestać śmiać!
No no, czyżbym namówił Cię na powrót do bloga?
Mnie „ŚP” podobały się umiarkowanie, a konkretnie – treść obozowa i poobozowa bardzo, ale wątek miłosny mocno zalatuje kiczem. Nie kupiłem tego, tym bardziej, że nie widać tu jakiejś silnej korelacji, że ta miłość jakoś Dorriga wspiera w obozowym piekle. Jest tylko jeden ustęp, który to sugeruje – i to trzeba się dobrze postarać, żeby to wyczytać. A tak – przeszłość sobie, obóz sobie. Już bardziej „wspiera” go przepiękny cytat z matki („Świat jest. Po prostu jest”). Ale naturalistyczna wersja „Mostu na rzece Kwai” i portret mentalności japońskich oprawców są wstrząsające, przy scenie wiwisekcji na żywym jeńcu byłem bliski zasłabnięcia. Za to zajebista jest scena z rybami, „Jesteście, kurwa, wolne”.
Nie chcę Cię rozczarować, ale nie namówiłeś mnie samodzielnie, choć „cegiełki” Ci nie odmówię, bo swoje dołożyłeś. A ja najwyraźniej zatęskniłem za tym obnoszeniem się ze swoją niewiedzą i interpretacyjną nieudolnością, więc wróciłem do publikowania (bo do e-szuflady zdarzało mi się pisać w przeciągu zeszłego roku).
Natomiast co do Ścieżek północy [jeśli ktoś nie czytał, a zamierza, to może niech lepiej ominie dalszą część tego komentarza]: w kwestii wątków obozowych jesteśmy najwyraźniej zgodni (scena operacji jest wściekle mocna), ale muszę bronić wątku miłosnego właśnie ze względu na jego „ułomność” i to, jak uczucie bohaterów ostatecznie ominęło, przeszło obok (tak jak Dorrigo przeszedł obok Amy), czegoś mu widocznie zabrakło, bo i tak bywa. Miało eksplodować, a zgasło z cichym sykiem. Kicz? Nie wyczułem. Może jakieś pojedyncze sceny, ale w całokształcie tak bym tego wątku nie opisał. Ot, podobał mi się, przyznaję się do tego i opinii raczej nie zmienię. Sama kreacja Amy i to jak potrafiła prowokować Dorriga w jakiś sposób do mnie przemawia. No i co ciekawe, również odnotowałem sobie przytoczony przez Ciebie cytat („Świat jest. Po prostu jest”), więc wychodzi na to, że jest wyjątkowo udany.
Fajnie, że wpadłeś.
[…] Ksionshka o „Ścieżkach północy” Richarda Flanagana: TUTAJ […]